Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zaskoczony doktor podskoczył w fotelu i boleśnie uderzył się głową w pokrywę luku.

– Hej, już rozpoznany! – znów usłyszał. – Transport naziemny uniwersalny, numer pokładowy sto piętnaście dwieście siedem, przypisany do Smithonian Institute Stanów Zjednoczonych! Wzywa cię destroyer Attack Force „Rocannon-2”! Jeśli chcesz żyć, odezwij się! Nie chcesz, nie odzywaj się! Krok w lewo, krok w prawo uznam za ucieczkę. Podskok w miejscu za prowokację! Czego milczysz, obsrałeś się?

Głos nagle zniknął w trzasku zakłóceń, jego miejsce zajął inny, skrzypiący i dorosły.

– Proszę się odezwać, naziemny transporcie! – zażądał. – Proszę się odezwać, naziemny transporcie! Nie stanowimy zagrożenia dla osób cywilnych. Jeśli naprawdę pracujecie dla Smithonian, to chętnie was przyjmiemy.

– Ja… – wychrypiał oszołomiony doktor.

– No, już lepiej – pochwalił go głos. – Proszę się nie denerwować. Wszystko jest w porządku. Mówi szef sztabu Grupy F kontradmirał Essex. Powtarzam, nie zamierzamy wyrządzić wam krzywdy. Proszę się odezwać.

– Doktor Jeffrey Lloyd, Smithonian Institute, wydział etnografii – przedstawił się wreszcie zaskoczony kierowca transportera. – Przepraszam za moje milczenie, byłem nieco zaskoczony.

– My też – przyznał Essex. – Nie przypuszczaliśmy, że wasza firma dotarła do tych okolic. No to co, doktorze, niech pan do nas wpadnie. Poplotkujemy. Widzi pan cruiser dziesięć stopni w lewo od kursu?

– Kogo?

– No, takie duże coś pięć kilometrów przed panem i nieco w lewo. Sześć dużych zwierciadeł, nadbudówka w środku…

– Zorientuję się – obiecał Lloyd. – Proszę mnie kierować, gdybym się pomylił. Dużo was.

– Mało nas – westchnął kontradmirał. – Dobra, niech pan wali. Sam pan jest?

– Tak. – Doktor ruszył z miejsca. Wolną ręką otarł pot z czoła. Okazało się, że jest go co najmniej tyle, jakby stał na deszczu pod urwaną rynną. Rzucił okiem na licznik Geigera. Nie, promieniowanie za burtą było, oczywiście, powyżej normy, ale wcale nie tak wysoko, by wyrządzić jakąś krzywdę. Doktor po prostu mocno się zdenerwował.

– Co do zachorowania, proszę się nie martwić – powiedział Essex, jakby czytał w jego myślach. – Wciągniemy pana okruszek od razu na pokład i oczyścimy. I może pan przekazać swoim, żeby się nie martwili.

– Jestem sam – powtórzył Lloyd.

– Zupełnie? – spytał zdziwiony kontradmirał.

– Zupełnie.

Uczony postanowił skrócić sobie drogę, przejeżdżając pod brzuchem jednego z okrętów, ale w ostatniej chwili spietrał i nie skręcił. W otoczeniu spoczywającej na ziemi eskadry czuł się w swojej łupince jak karaluch na ludnej ulicy. Statki kosmiczne były większe niż niejedna góra w okolicy. Gdyby stały pionowo, strach by było się do nich zbliżyć.

– Odważny z pana gość – pochwalił go Essex. – W lewo, jeszcze w lewo. O, dobrze. A co ciekawego w zakresie etnografii można poznać w Moskwie?

– Wśród miejscowych jest rozpowszechniony bardzo zabawny kult religijny – wyjaśnił Lloyd.

– Miejscowi… Słyszałeś? – zwrócił się kontradmirał do kogoś na okręcie. – Dużo ich jest, tych miejscowych? – zapytał doktora.

– Dokładnie nie wiem. W granicach samego miasta może żyć, jak sądzę, pięć tysięcy. Ale na święta gromadzi się znacznie więcej.

– Mutanci? – zapytał Essex z pewnym obrzydzeniem.

– Różni – krótko odpowiedział uczony.

– No, no! Jest pan na miejscu, doktorze. Proszę podjechać do lewej tylnej łapy. Zobaczy pan tam platformę. O, właśnie! Prosto na nią. Już! Proszę czekać. I witamy na pokładzie naszego flagowca.

– Macie może jakieś przyzwoite ubranie? – zapytał doktor. – Mam sto sześćdziesiąt osiem wzrostu, tęgość trzy. I buty. Siedem i pół.

– A pan jest, przepraszam, goły? – zapytał z niedowierzaniem kontradmirał.

– Goły nie. Ale staram się nie wyróżniać.

– U nas? – nie zrozumiał Essex.

– U nich.

– Aaa… No dobra, panie etnograf, w takim razie nie będzie się pan wyróżniał również u nas. Tu też panuje pewien zabawny kult. Zainteresuje to pana.

– I miło by było najpierw się wykąpać… – nieśmiało zaproponował Lloyd.

* * *

Ponieważ w mesie jeszcze trochę cuchnęło, doktora Lloyda przyjęto w bibliotece. Umyty do czysta, spryskany preparatem przeciwko pasożytom i odziany w lekki polowy mundur, wyglądał bardzo szacownie. Najbardziej przypominał teraz etnografa, który udaje astronautę.

– Nasz gość jest lekko promieniotwórczy – uprzedził wszystkich Borowski. – Ale to nieistotne. Popatrzylibyście lepiej na jego manele! A jaka gęba! To znaczy teraz jest odmyty, ale póki był ucharakteryzowany… Matko kochana! Gdyby mnie ktoś zapytał, powiedziałbym, że to mutant, najprawdziwszy mutant, a nie uczony.

– Wszystkie prace polowe Smithonian Institute finansuje CIA – oświadczył Essex. – Szczególnie, jeśli to dotyczy regionów, o których jest mało danych. Dlatego pamiętajmy, że uczonym to on jest w ostatniej kolejności. Dobra, dawaj go tu. Co to za facet?

– Normalka. Tylko jakiś mały. Cudem udało się mundur dla niego znaleźć.

– To nie on jest mały – powiedział Raszyn i ziewnął przeciągle. – To my jesteśmy duzi. Zdrowi wszyscy, to i duzi. Jak zaczniesz łazić po peryferiach, też skarlejesz.

– Desantowcy też nie są mali – przypomniał Borowski – a rozmnażać się nie mogą.

– Bo w dzieciństwie jedli nie to, co należało. Gdybyś wyrósł na śmietniku, to też byś się nie rozmnażał. Dawaj, Jean Paul, wołaj gościa. Spać mi się chce.

– Proszę z nim ostrożnie, driver. Bo jak to naprawdę wywiadowca…

– Na pewno wywiadowca – kiwnął głową Essex. – Dlatego zaraz go tu przesłuchamy.

Doktor Lloyd po wejściu do biblioteki zatrzymał się zaskoczony w progu. Z bloków informacyjnych w Sieci dość sporo już wiedział o ludziach, których miał za chwilę zobaczyć, i nawet znał ich twarze. Ci oficerowie nieraz byli w centrum uwagi mediów i zawsze nazywano ich bohaterami. Ale w ciągu ostatniego miesiąca nagle stali się szaleńcami i zdrajcami. Taka metamorfoza interesowała doktora zarówno jako uczonego, jak też zwyczajnego Akcjonariusza, za którego pieniądze Grupa F walczyła najpierw z wrogami Ziemi, a teraz z nią samą.

Pierwszy na widok gościa podniósł się wysoki, nieco przygarbiony oficer z jedną jaskrawą gwiazdą i kupą małych naszywek na piersi kombinezonu. Miał zmęczoną i drapieżną twarz. Małe oczka-świderki przenikały Lloyda.

– Kontradmirał Essex – powiedział, wyciągając silną, żylastą rękę. – Witam na pokładzie okrętu flagowego Grupy F, Średniego Okrętu Bojowego „Paul Atrydes”. Przedstawiam panu, dowódca grupy admirał Uspienski.

Doktor z lekkim roztargnieniem uścisnął dłoń Esseksa, wyglądającego dokładnie tak, jak go sobie wyobrażał na podstawie zdjęć. Ale ten człowiek z trzema admiralskimi gwiazdami… Gdy też wstał od biurka, okazał się nieoczekiwanie wielki i jednocześnie harmonijnie zbudowany. Bardzo spokojne oblicze ze stanowczymi rysami, jasne, mądre oczy, krótko obcięte włosy z wyraźną siwizną. Żadne wideo nie mogło oddać magnetyzmu, jaki promieniował od tego człowieka. On nie przygniatał i nie przerażał, zadziwiająco władczo przyciągał do siebie. Dosłownie od pierwszego spojrzenia.

– Znam pana – powiedział Lloyd. – Pan jest admirał Raszyn.

– Ja też pana znam – uśmiechnął się dowódca grupy. – Pan jest Jeffrey Lloyd z badawczej grupy z Langley. Specjalista od plemion euroazjatyckich. Poznaliśmy się kiedyś na spotkaniu w admiralicji. Z okazji zwycięskiego zakończenia pierwszej kampanii marsjariskiej. A pan akurat powrócił z jakichś wysp na rosyjskiej północy. Pytano pana, pamiętam, czy rosyjscy mutanci jedzą się wzajemnie, czy nie.

– Północni jedzą – powiedział doktor. – A tutejsi nie. Chcieliby, ale wiara im nie pozwala. Ale co do Langley, to się pan myli. Wyprowadziłem się z CIA dobre dziesięć lat temu. Dokładniej rzecz ujmując, wyprowadzono mnie.

– Z powodu stanu zdrowia? – zapytał ze współczuciem Essex, dosłownie pożerając uczonego swoim kanibalskim spojrzeniem.

42
{"b":"102796","o":1}