Литмир - Электронная Библиотека
A
A
* * *

Zapis ataku Obcego na ziemskiego zwiadowcę Rada Dyrektorów uznała za podróbkę i podłą prowokację. Szkodliwy plik migiem został z Sieci wydłubany, ale obejrzało go wystarczająco dużo ludzi, by na dole rozległ się chóralny jęk przerażenia. Krytyczne wystąpienia uczonych i ekspertów z dziedziny wideozapisu tylko dolewały oliwy do ognia.

Tymczasem Grupa F cynicznie pokazała z dużej odległości swe burty satelitom ziemskiej obrony i, nie zaliczywszy ani jednego trafienia, z hukiem zwaliła się w atmosferę. Rozpirzyła przy okazji jeden cyklon i podarowała migrenę zastępowi meteorologów, po czym okręty wyrównały na minimalnej wysokości i zniknęły w głębi kontynentu euroazjatyckiego.

Rada Dyrektorów pośpiesznie odtwarzała etatową strukturę admiralicji. Policja urządziła prawdziwą obławę na Wujka Gunnara – admirała floty Königa – ale ten jakby się zapadł pod ziemię. Stary bydlak, jedyny przeciwnik godny Raszyna, zniknął podczas służbowej inspekcji kontynentu amerykańskiego. Zachciało mu się tydzień przed przejściem w stan spoczynku ostatni raz służbowo sobie popodróżować. Oczywiście, celem Königa było Vancouver, ale do tego miasta admirał floty nie dotarł i rozpłynął się wraz ze swoją liczną świtą gdzieś w bezgranicznych kanadyjskich stepach.

Dodatkowo słynna vancouverska uczelnia wojskowo-techniczna nieoczekiwanie wymarła, i to w chwili, gdy Dyrektorzy zamierzali wyciągnąć z niej trzystu zdolnych już do walki młodych oficerów. Kiedy Raszyn lądował, ogłoszono w niej niezaplanowany alarm ćwiczebny. Wykładowcy i kursanci wskoczyli do ciężarówek i wybiwszy ze snu śpiące miasto, hałaśliwie gdzieś pognali, zaś w murach szkoły nie pozostał zupełnie nikt. Logicznie byłoby sądzić, że i Wujek Gunnar, i kontrolowana przez niego jednostka znajdą się w bazie treningowej MacKenzie, ale tam nie przybyli.

Policyjna eskadra wiceadmirała Rabinowicza, pośpiesznie wezwana do powrotu do domu, nie mogła rozpędzić się z powodu braku paliwa boosterowego i miała przybyć na Ziemię najwcześniej za miesiąc.

Po Sieci krążyły zdeszyfrowane zapisy pertraktacji pewnego wysoko postawionego astronauty U. z anonimowym członkiem Rady Dyrektorów. Połowę tekstu tworzyły niecenzuralne wyrażenia. Z drugiej połowy wynikało, że U. na polecenie Rady najpierw sprowokował bałagan we flocie, potem podstawił zbuntowane okręty pod ogień sił policyjnych. Najbardziej niezależni dowódcy mieli zginąć, a flota miała być zhańbiona i rozwiązana z powodu braku lojalności. Dziennikarze zapewniali, że zapis ten udowadnia istnienie spisku między Radą Dyrektorów i Senatem Marsjańskim, ponieważ wiązało to burdel dokoła Grupy F z niepewnością działania przed mającym się wkrótce odbyć Zebraniem Akcjonariuszy. Ostatnia sonda ponownie nie dała jednoznacznej odpowiedzi, czy Akcjonariusze będą głosować za rozwiązaniem floty. Zgodnie z wnioskami prasy, taka sytuacja nie urządzała ani Dyrektorów, ani czerwonych senatorów, ponieważ pierwszym trudno było flotę utrzymywać, a drugim znudził się już strach przed nią.

Stacje orbitalne nie zdołały namierzyć miejsca lądowania Grupy F z powodu silnych zakłóceń atmosferycznych. Przypuszczano, że Raszyn wylądował gdzieś na stosunkowo czystych terenach centralnej Rosji. Oddział policyjnych speców na dwóch antyawaryjnych samolotach wyleciał z Paryża na wschód w celu doprecyzowania danych. Jeden samolot wkrótce rozbił się z powodu awarii bezawaryjnych silników, a drugi wpadł w koszmarne turbulencje i musiał zawrócić. Ku Europie zmierzało tornado. Służba pogody przeklinała Raszyna i żądała laserów bojowych, by rozstrzelać zbliżający się front atmosferyczny.

A admirał, osiągnąwszy kolejny raz status najpopularniejszego człowieka w Układzie Słonecznym, milczał.

* * *

Kiedy przez nieboskłon nad ruinami z ogłuszającym wyciem przemknęły ogniste kule, doktor Lloyd akurat siedział pod murem Czarnej Świątyni i rozmawiał z Bat’ką.

– Co to było? – wykrztusił oszołomiony doktor, podrywając się na równe nogi lekko potłuczony i cały obsypany sadzą.

– Grzmot niebieski – pochmurnie odparł Bat’ka, potrząsając sutanną.

– Często tak bywa? – zapytał uczony.

– Już dawno powinno być.

Daleko stąd, na równinie za wzgórzami, rodziła się ogromna mętna zorza.

– Może skoczę popatrzeć?… – mruknął niezdecydowanie Lloyd.

– Po co? – zapytał ojczulek, uważnie wpatrując się w jego twarz.

– No, nie wiadomo…

– Nie trzeba – poradził Bat’ka z groźbą w głosie.

– Jak nie, to nie – szybko i ugodowo zareagował doktor. – No to ja pójdę do siebie…

– Wpadnij pod wieczór – powiedział ojczulek. – Ja zbiorę ludzi, będziemy się do Boga modlić. A ty przynieś jedzenie.

– Dobrze – zgodził się Lloyd. – No to do wieczora.

– Bądź błogosławiony – rzekł Bat’ka, wyciągając w jego stronę szczupłą, cherlawą rękę.

Uczony skłonił z szacunkiem głowę i szybkim krokiem skierował się do centrum miasta. Starzec odprowadził go podejrzliwym spojrzeniem. Wezwał służkę, kazał wysłać sygnał, zamyślony podrapał się pod sutanną i zszedł na brzeg Ścieżki Pątników.

Niemal nic nie zostało z jego ukochanego miasta, w przeszłości słynnego na cały świat ośrodka religijnego. Ale nie wszystko rozsypało się w pył. Olbrzymia bryła Czarnej Świątyni trwała za jego plecami, a gigantyczna statua Boga przed nim, na podwyższeniu w rozwidleniu Ścieżki. Po jej kamiennym łożu, by pokłonić się Panu, zmierzały kiedyś tysiące ludzi. A ze Świątyni wychodzili na brzeg hierarchowie i błogosławili pielgrzymów. Ogromne miasto rozpościerało się wtedy dokoła, teraz strasząc pyłem i gruzem, tylko Bóg jak i wcześniej groźnie patrzył z piedestału, Czarna Świątynia zaś wznosiła swoje rury w pochmurne niebo. Została też Ścieżka, specjalnie wytyczona w zamierzchłej przeszłości poniżej poziomu ziemi w olbrzymim wijącym się kanionie, po której wierni szli równymi kolumnami wprost przed stopy Boże, by tam paść na kolana.

Ojczulek obejrzał się. Nad centralną rurą Świątyni, największą, już wznosił się lekki dymek. Zaraz zgęstnieje, będzie widoczny z daleka i przyjdą ludzie, a on, Bat’ka, powie im, że stał się cud Boski. Uspokoi zaniepokojonych, pocieszy wystraszonych… Ciekawe jednakowoż, co by to ogniste znamię mogło oznaczać? A jeśli zaraz za wzgórzami wstanie sam Bóg, wyprostuje się i pokaże swą olbrzymią postać?

Bat’ka rzucił okiem na wzgórza. Zorza przygasła, tylko na równinie kłębiła się jakaś kurzawa. I ciekawy obcokrajowiec już jedzie tam swoim samochodem. Zabić by trzeba było gada, żeby nie straszył ludzi swoim wzrostem i dziwną mową, ale nie można. Bóg nie kazał. Nic to, obcokrajowca pilnują. A co zobaczą, zameldują.

Boże, ale co to było?

Tymczasem wszędołaz Lloyda zręcznie wdrapał się na zbocze i wypadł na równinę. Doktor popatrzył przed siebie, gwałtownie zahamował, z ust wyrwał mu się okrzyk zdziwienia.

Sto metrów po prawej, nad krawędzią wzgórza, pokazały się dwie łyse, pokryte guzami głowy i wgapiły się, mrużąc oczy, w tym samym kierunku co i on.

– Job! – powiedziała jedna głowa i skryła się za krawędzią.

– Jop! – zgodziła się druga i zrobiła to samo. Doktor chwilę stukał w pulpit i dał na ekran maksymalne powiększenie.

– Ale historia… – wymamrotał w końcu do siebie. Głowy wysunęły się ponownie, tym razem już z lornetkami przy oczach.

– No, job! – powiedziała pierwsza.

– No, jop! – skinęła druga.

Lloyd nerwowo bębnił palcami w kierownicę. Podniecone głowy szeptały między sobą. Na równinie przed nimi stały na ogromnych łapskach wielkie, nieco spłaszczone z wierzchu i z dołu metalowe cygara. Lśniące lustra zwierciadeł strzelały odblaskami w oczy uczonego, aż musiał zmniejszyć jaskrawość ekranu.

– Hej, nierozpoznany obiekt na krawędzi urwiska! – w słuchawkach odezwał się młody, wesoły głos.

41
{"b":"102796","o":1}