Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wy co, chłopaki? – zapytał. – Nie poznajecie mnie czy co?

– Przedstawcie się – usłyszał znów.

– Co tu jest grane? – upierał się przy swoim Fein, szukając dokoła wzrokiem choćby aluzji odpowiedzi. I nieoczekiwanie zobaczył. Multifunkcyjny terminal, na którym ciągle jeszcze trzymał dłoń, zdobiła brudna plama. W tym miejscu miał być napis WOB Pirx i numer porządkowy. Numer był na miejscu. A nazwę jednostki ktoś zeskrobał.

Capnęli naszych – domyślił się zwiadowca. – Gnoje, nawet nazwy okrętom odebrali. I zaraz mnie też capną. I chłopaków. A po naszej ślicznotce „Helen” zostanie numer porządkowy. O nie, gówno! Trzeba wiać na Wenus. Jeśli ktoś z grupy ocalał, to musi tam być. Poza tym muszę zameldować Raszynowi o Obcych. Wykonuję rozkaz dowódcy. A ci mi tu mędzą: „przedstawcie się, przedstawcie się”… Mam prawo się nie podporządkować.

– No, wiecie… – wymamrotał, kombinując, gdzie by tu lepiej uskoczyć. Jedna ręka mocniej ścisnęła w kieszeni rękojeść pistoletu. Druga spełzła z klawiszy wywołania na kontakty sektora sterowania załadunkiem. Broni Fein nie przestraszył się specjalnie, jego niezgrabny skafander bronił przed pociskami nie gorzej od szturmowego pancerza. Ale maskę miał podniesioną i od jednego dokładnego strzału w twarz mogły go co najmniej rozboleć wszystkie zęby. Dlatego najważniejszy był błyskawiczny w tył zwrot.

– Co się dzieje, szefie? – w słuchawkach dowódcy „Ripley” rozległ się głos zaniepokojonego Johny’ego.

– A kim wy jesteście, chłopaki? – zapytał Fein żołnierzy. – Muszę przecież wiedzieć, kto mnie aresztuje. Poza tym jestem pełnym commanderem, o ile oczywiście jesteście w stanie to zobaczyć.

– Jesteście zatrzymani w imieniu Rady Dyrektorów – usłyszał w odpowiedzi. – Jesteśmy patrolową grupą Ziemi. Proszę się przedstawić, commanderze, i oddać broń, w przeciwnym wypadku będziemy zmuszeni do użycia naszej.

Zwiadowca niezauważalnie poruszał dłonią nad pulpitem sterowniczym, usiłując przypomnieć sobie, jak uruchamia się załadunek. Znalezienie odpowiedniej kombinacji klawiszy w grubych rękawicach nie było łatwe, ale wykonalne.

– No, skoro tak się rzeczy mają… – powiedział, kładąc dłoń na desce.

W tej samej chwili odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i skoczył do śluzy. Z tyłu dobiegł go potworny rumor i plunęły ogniem trzy lufy. Zwiadowca zdziwił się lekko – za jego pamięci automatyczny załadunek odbywał się z lekkim pomrukiem, nie z takim przerażającym hałasem. Szybko dźgnął palcem przycisk zamykający drzwi, wskoczył do śluzy i napiął mięśnie, oczekując serii w plecy.

Strzałów jednak nie było. I kiedy drzwi niemal się już zamknęły, zdziwiony Fein na sekundę odwrócił głowę, by zobaczyć, czego też dokonał.

W podłodze widniała kwadratowa wyrwa, z niej sterczały wyłupiastookie maski i spazmatycznie czepiające się krawędzi ręce. Zamiast uruchomić automatyczny załadunek, co miało odwrócić uwagę żołnierzy, Fein uruchomił prowadzącą do magazynów windę.

Rechocąc histerycznie, wbiegł na pokład „Ripley” i zwalił się w swój fotel.

– Co to było, szefie? – zapytał Johny.

– Nie mam pojęcia – odparł dowódca. – Ale że nic dobrego, to ci ręczę. Odcumuj i chodu wzdłuż burty! Hej, chłopy! Gdzie mamy dłuto i farbę? Musimy zmienić oznaczenia na poszyciu i oderwać oznaki z mundurów. Czy ktoś potrafi narysować herb Wenus?

* * *

– Pod nami jest jakiś koszmarny chaos – powiedział Essex. – Dyrektorzy uruchomili całą posiadaną flotę i zmusili ją do chwytania każdego, kogo wykryje na podejściu do Ziemi. Z wielkim trudem udało nam się tu przesączyć. Wiesz co, Aleks? Powinieneś był jednak dobić tego battleshipa. Szkoda, oczywiście, biedaka „Pirksa”, ale on już wszczął alarm. Za kilka dób domyślą się, gdzie jesteśmy, i zwalą się tu całą bandą. Będzie gorąco.

– Nie mogłem go dobić – pokręcił głową Raszyn. – Duży, bydlak, a ja malutki.

– Malutki, ale zdolniutki. Dobra, jakoś sobie poradzimy. Powiedz, jakie są plany.

– Co się o nas mówi w Sieci?

– Opinie są podzielone. Czerwonodupki milczą, jakbyśmy w ogóle na nich nie napadali. Są już głosy, że atak na Marsa był wynikiem błędu, a winę ponosi ziemskie dowództwo. Ech, gdybyśmy tak mieli jeszcze tydzień, żeby tu sobie posiedzieć w ukryciu, to wszystko by się ułożyło!

– Nie będziemy mieli tygodnia, Phil. – Raszyn złapał się za brodę. – Musimy wymyślić coś takiego, żeby wyprzedzić Dyrektorów i postawić ich w głupim położeniu. Potrzebujemy na gwałt jakiegoś ładnego, efektownego gestu. I chyba wiem, co zrobimy.

– Tak? – Zaciekawiony Essex aż się wychylił do dowódcy.

– Oddaliśmy Ziemi battleshipy. Oddaliśmy Rabinowiczowi twojego „Gordona”. Jak ci się wydaje, Phil, jakich jednostek w grupie na dzień dzisiejszy już nie mamy?

– Dużych – odparł lekko zdziwiony szef sztabu. – Silnych.

– Nie-e, kochany. Nie mamy już jednostek, które powinniśmy osłaniać. Które pętały nam ręce. Przykuwały nas do przestrzeni. Nie pozwalały się śpieszyć.

– Ty chyba naprawdę jesteś chory… – szepnął Tyłek.

– Dlaczego? – zdziwił się Raszyn. – Cała ziemska obrona skierowana jest na zewnątrz. I osłania tylko miejsca zasiedlone: Europę i Amerykę Północną. Spokojniutko je ominiemy, wylądujemy gdzieś… W Moskwie na przykład, żeby do Paryża było blisko. I już nikt nas nie będzie ruszał przez długi, długi czas.

– I co?

– A to, że przed wejściem w atmosferę nasi łącznościowcy wrzucą do Sieci obrazki od Feina. Z Obcymi. A właśnie, od Abrahama nic nie przyszło nowego?

– Przyjdzie – powiedział z niezachwianą pewnością w głosie Essex. – Dobra, przypuśćmy, że to się uda. Chcesz wstrząsnąć opinią publiczną. Obrazki możemy nawet za chwilę załadować. Ale lądowanie po co?

– Żeby ludzie zaczęli się do nas garnąć – wyjaśnił admirał.

– To mi się podoba! Rzeczywiście, armia skoczy do nas pełnym gazem! Pomyśl chwilę, Aleks! Przypuśćmy, że ominiemy baterie orbitalne. Przypuśćmy, że nie wyczają miejsca lądowania, ale i tak wykrycie nas na powierzchni to kwestia najwyżej dni. Góra tygodnia. Rozwalą nas z góry i cześć. Może chcesz udawać lotnictwo? Straszyć Ziemian szturmowymi nalotami na miasta? Kompletna bzdura. W atmosferze nie możemy się rozpędzać. Jak tylko wejdziemy w strefę osłanianą przez satelity, postrącają nas jak na ćwiczeniach…

– Nie chcę nikogo straszyć – rzekł Raszyn. – Jestem pewien, że szeregowi Akcjonariusze docenią nasze działania jako gest dobrej woli. Przylecieli, wylądowali, nikogo nie ruszają… Czy tak postępują zwariowani buntownicy? A tydzień to akurat tyle, ile nam trzeba. Wystarczy, żeby ludzie sami zrozumieli, kto ma rację, a kto nie bardzo. Zanim admiralicja podciągnie flotę… Poza tym to są dzikie obszary, żadnych toponamiarów. Pajechali, Phil!

– Zwariowani buntownicy rzeczywiście tak nie postępują. Tak postępują dzieci, Aleks.

– Oczywiście, że tak, Phil! – Admirał aż się roześmiał. Porównanie Tyłka było tak słuszne!

– Czego rżysz? – zapytał podejrzliwie Essex. – Poza tym sam mówiłeś, że już nie wierzysz w ludzi.

– No i dobrze mówiłem. Dziś przeważająca większość tych, co są na dole, to zupełnie niesamodzielni i infantylni pokurcze – wyjaśnił Raszyn. – Wszyscy prawdziwi mężczyźni zwiali w kosmos. Dlaczego myśmy walczyli i walczyli, a potem przestali? Bo jesteśmy dorośli, Phil. A dlaczego ci z dołu najpierw dokoła nas rozpętali kult herosów, a potem zdecydowali, że zmieszają nas z błotem? Bo są dziećmi. Czują, że jesteśmy jacyś inni, i za cholerę nie mogą pojąć, jak się do nas ustosunkować i co z nami począć.

– A ty chcesz im dać do zrozumienia…

– Musimy choćby raz zagrać według ich reguł, Phil. Wtedy znowu nas przygarną. Musimy dla nich wyharatać jakiś czyn. Szlachetny, rycerski postępek. No, mówię ci, pajechali! Zgódź się, przyjacielu.

– Jesteś chory – podsumował szef sztabu. – Ale dobra, pajechali.

40
{"b":"102796","o":1}