Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Idący na czele sierżant Weil półgłosem wydawał polecenia. Widocznie wśród tych ludzi ocalały resztki wojskowej dyscypliny. Oczywiście, wybiwszy oficerów, desant natychmiast stał się zwyczajną bandą, ale ta banda też chciała przeżyć.

Andrew, patrząc pod nogi, wypatrywał luków technicznych. Ale wszystkie pokrywy były, jak na złość, zamknięte i jeszcze zablokowane.

– Hej, ostrożnie – zawołał ktoś z przodu. – Mamy tu niewielką dziurkę.

– Dobra mi dziurka! Przecież było powiedziane, żeby bez granatów…

– To nie granat, tu były gaśnice.

– Wszystko jedno, chyba kiepsko strzelamy.

– No chyba. Tędy, pod ścianę. Po prawej! Desantowcy zaczęli pojedynczo omijać ziejący mrokiem otwór z nadtopionymi krawędziami.

– Ho-ho! Na wylot! Nieźle się można wpieprzyć – z szacunkiem powiedział idący przed Wernerem szeregowiec.

Andy chwycił się tych słów jak tonący brzytwy i będąc tuż przy otworze, zrobił krok w lewo.

Oddałby w tej chwili pół życia za speckostium – w nim można było skoczyć z wieży Eiffla.

– Stój!!! – ryknął Bunny.

Ale Werner, choćby nawet chciał, nie mógłby go już teraz posłuchać.

Przeleciał trzy metry z hakiem i gdyby nie elastyczna podłoga, na pewno coś by sobie złamał albo zwichnął. Uderzenie było tak mocne, że duszę poczuł dosłownie w piętach, niemal znowu stracił przytomność. Ale poderwał się na czworaka i nie marnując czasu na wstawanie, pogalopował przed siebie.

Z tyłu coś syknęło, huknęło, poleciały iskry i gorące bryzgi.

– Nie strzelać! – wrzasnął Weil. – Bunny, durniu, przestań! Za nim, idioto!

Na środku korytarza, absurdalnie i zaskakująco, zabawiała się para – oboje nadzy i podobnie jak Andrew na czworakach. Pancerze i broń walała się obok. Przeskoczył przez nich i od razu zobaczył upragniony luk.

– Ale numer! – powiedziała kobieta, odwracając głowę i mocniej się zapierając, żeby mniej nią trzęsło i lepiej było widać. – Oficerek! Żywy! I przystojniutki…

Mężczyzna nie zareagował wcale na Wernera. Coś innego zaprzątało mu umysł.

Andrew szarpnął pokrywę luku, usiadł i spuścił do środka nogi.

Z tyłu coś huknęło, tym razem bez syku, ale z przeraźliwymi przekleństwami. To kapral Bunny zaliczył twarde lądowanie.

– Leżeć, suki! – ryknął do kochanków. – Zastrzelę, mać wasza!…

Werner zwalił się w luk, odruchowo postawił stopy na poprzeczce windy linowej, jedną ręką chwycił poręcz nasadki sterującej, drugą pociągnął do siebie ciężką pokrywę, żeby zablokować ją od wewnątrz. Ranna kończyna zareagowała szaleńczym bólem. Andrew krzyknął, ale nie wypuścił poręczy. Brakowało jeszcze tylko, żeby stracił chwyt i zwalił się w głąb szybu.

– Nie strzelaj, kretynie! – słychać było z góry rozkazy Weila. – Łap go! Łap!

Pokrywa luku zatrzasnęła się, w szybie zapanowała gęsta cisza. Werner przekręcił blokady do oporu, wdusił klawisz na poręczy i winda pociągnęła go do góry.

Teraz on miał przewagę. Desantowcy nie znali, bo i nie musieli, schematu okrętu. Zanim go znajdą, zanim opanują… Andrew w ciągu jakichś dziesięciu sekund przeleciał przez wszystkie poziomy i wyskoczył na szorstką powierzchnię zewnętrznego poszycia strefy roboczej.

Znajdował się teraz jakby w środku olbrzymiej matrioszki – dokładnie między dwiema laleczkami. Ta, na której stał, poruszała się, ta, która była jego celem – nie. Grawitacja w sektorze przejściowym miała wartość jednej trzeciej ziemskiej. Poczuł, że jeszcze bardziej kręci mu się w głowie.

Przyciskając do brzucha nękającą bólem rękę i kulejąc ciężko, podbiegł do posterunku kontroli technicznej. Wyjął apteczkę, zaaplikował sobie anestetyk, przełknął kilka piguł tonizujących i pośpiesznie opatrzył przedramię. Szybko wpakował się w speckostium i przyczepił od frontu napierśnik narzędziowy. Działał świadomie, racjonalnie, szybko, ale jakby we mgle.

Nad głową przepłynął luk. Andrew pomyślał złośliwie, że wielcy i ciężko uzbrojeni desantowcy będą go straszliwie przeklinać, pełzając po takich katakumbach, i pogonił za uciekającą pokrywą. On po takich szczelinach codziennie pełzał jak karaluch… i w sumie go to bawiło. Raszyn powiedział kiedyś, że każdy technik codziennie rodzi się od nowa, wyłażąc z wąskich kanałów na światło dzienne. To pewnie oznaczało, że także wybór zawodu spowodowany był nieświadomym życzeniem powrotu do łona matki, ukrycia się tam na wieki.

Dawne czasy… Raszyn był wtedy kapitanem Uspienskim. Jeśli sądzić po ilości zakamarków, to nasze ciągi komunikacyjne raczej przypominają jelita! – odpowiedział mu wówczas Andrew. – Czyli technicy nie chcą się ukrywać, a latać. Jak nie da się inaczej, to przynajmniej z góry na dół. Ludzie dziko zarechotali. Sam się przyznałeś! – wrzasnął Fox, jeszcze wtedy młody i wcale niegruby strzelec. – Sam przyznałeś się, że technicy to gówno! – W takim razie nie stój na dole, kiedy lecę! – odparował Werner i wspiął się na sufit. Fox zaczął w udawanej panice biegać tu i tam po pomieszczeniu, a Raszyn patrzył z rozczuleniem na swoją załogę i mruczał pod nosem: Ech, dzieciaki… Jak dorosnę, sam sobie takich narobię. Po miesiącu strzelec pojechał na dół na trening, a po kolejnym na trawersie Jupitera „von Rey” głupio nadział się na marsjański battleship „Enterprise”.

Andrew wisiał teraz w strefie odciążonej i z zacietrzewieniem ciął przewody, a przed oczami widniały mu twarze przyjaciół. Najbardziej ze wszystkiego chciałby znaleźć się między nimi. Nie dlatego, że Raszyn gasił w zarodku każdy konflikt na pokładzie. Nie, chociaż Werner nie wątpił, że jego mentor zapędziłby desantowców z powrotem do koszar samym tylko spojrzeniem. Zresztą robił takie numery, będąc oficerem dyżurnym na ziemskich bazach. Wszyscy go szanowali, a jeszcze bardziej się go bali.

Nie, Andrew chciał być blisko Raszyna dlatego, że ten mógłby teraz położyć mu rękę na ramieniu i powiedzieć: Andriej, postępujesz słusznie.

Werner poskręcał jakoś kable i włączył komp posterunku technicznego. Sprawdził łącza, uruchomił pośpiesznie sklecony program, a sam oparł się o ścianę, szukając chwili odpoczynku. Postąpił w stosunku do desantowców sprawiedliwie, bez wysilania się na zemstę. Po prostu tak, jak mu nakazywało sumienie. Postanowił, że da im wybór. Ci ludzie postąpili źle i głupio, ale właściwie nie mogli inaczej. Taki był sens ich istnienia – zabijać w ataku złości, a potem udawać, że wszystko jest w porządku. Tak ich uczyła Matka Ziemia – zabijać albo umierać. To ona stworzyła im takie warunki życia, w których jeden incydent prowadził do szaleńczego wybuchu.

„Dekard” drgnął, przez kadłub przetoczyło się głuche echo. Reaktor wyrzucił do kompensatorów niezbędny zapas energii. Teraz okręt mógł tylko siłą bezwładności zbliżyć się do punktu wyrzutu, a potem zalec w orbitalnym dryfie. Niech desant sam rozstrzygnie, co mu bardziej pasuje – do Marsjan w gościnę czy przed sąd do wiceadmirała Baskina. Andrew nie mógł im nic innego zaproponować, w końcu naprawdę nie potrafił kierować tak wielkimi jednostkami. Ale pewne działania automaty łatwo wykonują bez udziału człowieka. Najważniejsze to katapultować reaktor, wtedy „Dekard” będzie sam się o siebie troszczył.

W przeciwnym wypadku, gdyby piechota została na okręcie, niewykluczone, że jednostka po wyrzucie desantu wbiłaby się w powierzchnię globu. Jak każdy okręt wojenny, „Dekard” nie miał w procesorze marszowym programów awaryjnych, które wyprowadziłyby go z niebezpiecznych sytuacji w razie braku działania załogi. Jednostki bojowe po prostu zobowiązane były do wykonywania manewrów na granicy możliwości albo i nawet poza tą granicą. Dlatego niesterowny desantowiec najpewniej stałby się dla swojego ładunku przestronnym i komfortowym grobowcem. Werner nie tłumaczył tego sierżantowi Weilowi. Skoro ten nie wierzył, że nie każdy astronauta jest dobry w nawigacji…

Andrew z trudem rozwarł powieki i popatrzył na zegarek. Miał bardzo mało czasu. Musiał przedostać się do śluzy, a prosta, ale ryzykowna trasa przez szyby techniczne, gdzie w każdym luku mógł siedzieć strzelec, odpadała.

30
{"b":"102796","o":1}