Popłynął wzdłuż ściany centralnego rdzenia, sprawdzając po drodze butle z tlenem i resztę próżniowego wyposażenia stroju bojowego. Przemieszczał się w kierunku rufy, w stronę zwierciadła oraz luków kontrolnych.
Przecisnąwszy się do komory śluzy, Werner nałożył maskę speckostiumu, zdjął ze ściany pistolet manewrowy, przyczepił go do pasa, obok przypiął karabińczyk liny asekuracyjnej. Teraz należało zamknąć drzwi wewnętrzne. Andrew wyciągnął rękę i znieruchomiał.
– Kto nie zdążył, ten się spóźnił – usłyszał.
Dziesięć metrów od niego ze ściany wystawał desantowiec z laserem w ręku. Sądząc z widoku, nie mógł cały przejść przez ciasną krtań luku w grubym pancerzu szturmowym. Nawet nie miał hełmu na głowie. Ale to, co przecisnęło się do strefy rozładunku, wystarczało do zabicia Wernera.
– To mi się właśnie nie podoba w nieważkości – powiedział żołnierz. – Że człowiek ma zawsze gały na czole i włosy stoją mu dęba.
Przeklinając wszystko na świecie, Andrew wymacał za plecami klamrę awaryjną. Na wypadek awarii hydrauliki w śluzie zamontowane były pironaboje. Drzwi zamknęłyby się w ciągu pół sekundy. Czy ten typ zdąży wystrzelić? Najprawdopodobniej tak. Kuli Werner się nie bał. Ale laser…
– No – ciągnął desantowiec spokojnie. – Płyń ku mnie, kochaniutki. Czekają na ciebie, doczekać się nie mogą…
Andy wolno pociągnął za klamrę, wybierając luz.
Ależ niektórzy ludzie kochają napawać się agonią ofiary! – pomyślał. – Ten typ pewnie sądzi, że osłupiałem z przerażenia…
– A! – rozległ się gdzieś z oddali głos i przez kolejny luk, nieco dalszy, wyjrzała jeszcze jedna lufa, a za nią głowa. – Jest, zaraza! No, poruczniku, proszę do mnie!
– A może to wy do mnie? – zapytał spokojnie Andrew, czując, jak gdzieś we wnętrzu zaczyna mu bulgotać nieznana wcześniej odwaga skazańca. Szansa na wyjście cało z zasięgu laserowego promienia była niewielka. Ale czuł też, że rozjuszona piechota chciałaby go załatwić nie przy pomocy lasera, a własnoręcznie.
– Daję ci sekundę – spokojnym, równym głosem rzekł flegmatyczny zabójca. – Moje kochanie…
W tym momencie „Dekard” postanowił pomóc astronaucie. Potężnie wstrząsnął całym ogromnym cielskiem i z ogłuszającym hukiem katapultował sekcję reaktora.
Centralny rdzeń zadygotał. Przerażeni desantowcy zaczęli wrzeszczeć. Werner szarpnął za klamrę, zobaczył oślepiający błysk, coś potężnie walnęło go w pierś i straciwszy oddech, wypadł za burtę.
Tym razem oprzytomniał pod wpływem piekielnego bólu. Wisiał na końcu liny asekuracyjnej, dokoła miał kosmos, pod stopami – cielsko okrętu, a pierś mu płonęła.
Najprawdopodobniej do przytomności doprowadził go speckostium, programowo pompując do organizmu końską porcję narkotyku. Któryś już raz kosmiczna technika ratowała Andy ego z, mogłoby się wydawać, beznadziejnych sytuacji.
Wykrzykując przekleństwa w trzech językach jednocześnie, rycząc i puszczając bąble ze śliny, chwycił się za pierś. Pod palcami nie wyczuł niczego szczególnego, potem przypomniał sobie, że ma na dłoniach rękawice, więc badanie się dotykiem nic nie da. Pochylił głowę, na ile pozwoliła mu kryza, i popatrzył. Nie miał na piersi miękkiego pokrycia, a sterczący na zewnątrz kewlarowy tors był mocno nadtopiony. Widocznie wypadając ze śluzy, załapał przypadkowe trafienie. Bez wątpienia jeszcze minutę temu fajczył się jak pochodnia.
Skóra paliła tak, że najchętniej by z niej wyskoczył. Przed oczami pływały mu tęczowe kręgi. Trzeci tego dnia powrót do przytomności był straszny. Andrew nie ucieszył się nawet, że wszystko tak dobrze pamięta.
Narkotyk zaczynał działać, ból stopniowo gasł. Werner mógł się poruszać. To wcale nie oznaczało, że za jakiś czas nie wykituje. Apteczka speckostiumu była wyposażona tak, by umożliwić rannemu astronaucie wykonanie zadania, ale nic poza tym. Andrew odwrócił się plecami do okrętu, chwycił pistolet manewrowy i nacisnął na spust. Dobrze, że lina się nie spaliła – pomyślał. – Bo lądowałbym już na Marsie… A jeszcze lepiej, że pancerz desantowy jest taki wielki. Nie uda im się wcisnąć do naszych mysich dziurek. I jest po prostu wspa-nia-le!
Rzeczywiście, z otwartych drzwi śluzy nikt tym razem nie wystawał. Może desantowcy szukali pozostałych po załodze speckostiumów, zamierzając dokończyć polowanie w przestrzeni, ale – jak na razie – wyraźnie ich wyprzedzał. Był nieprzytomny najdłużej kilka minut, na więcej nie pozwoliła apteczka.
Kilka impulsów przeniosło go w pobliże „Dekarda”. Przeleciał nad ogromnymi kutrami desantowymi i nagle nim zakręciło. Z trudem zniwelował wirowanie, po czym odczepił linę, która – rozciągnięta na całą długość – uparcie chciała, by astronauta Werner został żywym satelitą zawieszonego w przestrzeni okrętu. Podleciał do kutra sztabowego przeznaczonego dla dowództwa piechoty. Z wysiłkiem wlazł do środka przez śluzę awaryjną, zaplątał się na chwilę w nieznanych przejściach i korytarzykach, ale wkrótce trafił na mostek. Usiadł w fotelu i pokonując zmęczenie, wprowadził rozkaz zrzutu. Kuter zeskoczył z cumy „Dekarda”, wisiał chwilę jakby nieco zamyślony i doczekawszy się rozkazu, runął w ślad za eskadrą Baskina.
Gdyby Andrew nie latał na scoucie pod dowództwem Abrahama Feina, który każdego członka załogi uczył pilotażu na wszelki wypadek… Gdyby kierowanie jednostkami floty nie było zoptymalizowane aż do przesady… Gdyby eskadra wykonała jakiś dziarski mylący manewr z wyjściem na pozycje z drugiej strony globu… W każdym razie co najmniej dziesięć bardzo ważnych gdyby mogło tego dnia obrócić się przeciwko master-technikowi porucznikowi Wernerowi. Ale tak się nie stało, co umocniło później jego reputację szczęściarza. W odpowiedzi na wysłany przez Andy ego sygnał SOS ruszył w jego stronę nie jakiś zakichany fighter, a megadestroyer flagowy – głownie dlatego, że Baskin nie lubił się pakować w piekło. I nawet, co najbardziej nieprawdopodobne, Werner nie umarł. Nawet zdążył przytomnie podyktować do dziennika pokładowego szczegółowy raport o wydarzeniach na „Dekardzie”. Potem, po jakichś trzech dniach, wyszedł z komy nadal nadający się do służby, może tylko nieco szalony po wszystkim, co przeżył.
Purpurowe Serce dostarczono mu do szpitala.
Ale pozostał porucznikiem i nikt go w żaden specjalny sposób nie nagrodził. Musiał też podpisać kwit, że pod groźbą trybunału wojennego nigdy i nikomu nie powie, co się właściwie stało na pokładzie desantowca. Oficjalna informacja głosiła, że reaktor pokładowy został wysadzony przez marsjańskiego dywersanta. A porucznik Werner, prowadzący profilaktyczne prace na zewnętrznym poszyciu jednostki, był jedynym, który uratował się z katastrofy. A tak naprawdę wiceadmirał Baskin, wysłuchawszy relacji Andrew, zdecydował, że skoro na pokładzie nie ma żywych oficerów, to nie ma też z kim rozmawiać. Podprowadził flagowy okręt do bezradnie latającego dokoła Marsa „Dekarda” i urządził swoim zesztywniałym bez zajęcia strzelcom trening ogniowy.
Tego, że desantowiec ma wszystkie kutry przypięte do cum, co oznaczało, że ludzie są na pokładzie, rozkazał nie widzieć. Potem bezpieczniaki poleciły strzelcom również podpisać kwity.
Baskin dostał od Wujka Gunnara opieprz za wielkie straty i medal za umiejętność właściwego działania w trudnej chwili.
A Andrew Werner starał się więcej o „Dekardzie” nie myśleć. I nie myślał aż do dnia, kiedy Borowski wprost zapytał go, co tam się tak naprawdę stało.
I wyszło, że w sumie to nic tam się nie stało. Szrama na ręce, opalona pierś, Purpurowe Serce, pół roku terapii – wszystko to Andrew zyskał tylko dlatego, że potrafił utrzymać się przy życiu. Nikomu nie pomógł, nikogo nie uratował, niczego nie osiągnął.
Dlatego poprosił o przeniesienie na dół. To samo myślał, wygłupiając się w ziemskich bazach. Mniej więcej to samo – w więzieniu. Gdyby tylko nie to poczucie, że życie mija bez sensu, na pewno nie wpakowałby się w aferę z pracą dla kontrwywiadu. I był bardzo zdziwiony, kiedy zrozumiał, że właśnie zdrada dała mu jeszcze jedną szansę.