Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A co ci przeszkadza wysłać stąd sygnał na Ziemię? – zapytał Andrew. – Twój wspaniały sztab wyśle wiadomość do Baskina i powie mu, żeby się nie napalał.

– Stacja dalekiej łączności spłonęła – powiedział ponuro Bunny. – Nie możemy się z nikim połączyć, chyba że z eskadrą.

Werner dał sierżantowi znak, by się odsunął. Przed nim, na środku ekranu, świecił czerwony Mars.

– Sam widzisz, dokąd lecimy – ponuro odezwał się Weil. – Przecież nie wylądujemy u czerwonodupków. Przyjmą nas z otwartymi rękami i wszystkich postawią pod murem.

– Kiedy został ogłoszony alarm bojowy? – przypomniał sobie coś Andrew.

– Jakieś pięć godzin temu…

Werner pochylił się nad pulpitem nawigatora. Zgodnie z odruchem doświadczonego technika uruchomił system diagnostyki. Potem wszedł do menu poczty elektronicznej.

– Skąd ta pewność, że alarm był ćwiczebny? – zapytał.

– Nie wiem, o co ci chodzi… – zdziwił się Weil.

– Chodzi mi o to, że walczymy. Eskadra obrabia jakiś schemat na powierzchni Marsa. Czas do desantu… trzy godziny.

– Mamo! – powiedział wolno i wyraźnie Bunny.

Sierżant chwycił się za głowę obiema rękami.

– Gratuluję, panowie – powiedział jeden ze sterczących z tyłu desantowców. – Jesteśmy trupami. Kto nie wierzy, niech czyta regulamin.

Wypowiedź była trafiona. Urządziwszy pogrom w czasie pokoju, żołnierze mieli jeszcze szansę wykręcić się katorgą albo przeniesieniem do karnego batalionu. Te same działania w warunkach wojennych rozpatrywane były jako bunt i świadoma dywersja przeciw zdolności bojowej. A buntownicy nie mieli prawa do korzystania ze starej reguły zmycia krwią przestępstwa. Niepewny żołnierz, zdolny do przejścia na stronę wroga, kosztował zbyt wiele, by można mu było dawać taką możliwość. Znacznie racjonalniej takiego zabić.

– No to się wpieprzyliśmy…

– Gorzej. Już po nas.

– Won mi stąd! – ryknął Weil. – Wszyscy! Natychmiast! Do koszar!

– Ty, wiesz co… Może nie tak ostro – rzucił ktoś.

Podoficer nieprzyjemnie zmienił się na twarzy i podniósł laser. Miał ciężki Mauser-500 zdolny jednym impulsem zrobić z człowieka przypalony befsztyk.

– Nie rozkazuj tu – nieoczekiwanie dla siebie powiedział Andrew. – Jesteś na Stanowisku Dowodzenia Okrętem, sierżancie.

Weil natychmiast wycelował wylot lasera w Wernera.

– Na Ziemię! – rozkazał ochryple.

– Po kiego wała? – zapytał ktoś z tyłu. – Przecież tam jest artyleria.

– Nie wszędzie. Są nieosłonięte strefy. Wyskoczymy nad Ameryką Południową.

– To może od razu nad biegunem południowym?

– Powiedziałem, nad Ameryką Południową. Tam jest roślinność, czyli będzie żarcie. Zadupie, więc i nie znajdą. Baby są, będziemy żyli jak ludzie. Na Ziemię, poruczniku!

– Dobrze kuma – ocenił inny desantowiec. – Słyszysz, latawiec, wal do domu!

– Hej, Bunny! – zawołał Andrew, próbując nie zwracać uwagi na wbijający mu się w brzuch wylot lasera. – A gdzie są nawigatorzy?

– Nie zrozumiałeś? – zdziwił się kapral. – Zostałeś tylko ty, poruczniku. Nikogo więcej z waszych nie ma. Naszych oficerów też nie ma. Był pułkownik, ale się zastrzelił. Słuchaj, może naprawdę skorzystamy z zadymy i skoczymy na Ziemię? Przecież ty niczym nie ryzykujesz. Zostałeś przez nas zmuszony.

Werner wolno rozejrzał się po żołnierzach. Oczy członków desantu płonęły nadzieją. Oni naprawdę nie mieli już wyjścia. Na Marsa wyraźnie nie chcieli – wpajana od dziecka niechęć do czerownodupków zrobiła swoje. A gdyby zdołali choćby w tej Ameryce Południowej zapaść się pod ziemię, to mogliby jeszcze trochę pożyć. Nie chcieli ponosić odpowiedzialności za to, co zrobili. Zresztą nikt nigdy ich nie uczył, że istnieje coś takiego jak odpowiedzialność, dobro czy zło. Znali tylko nagrodę i karę. Takie podejście nie spodobało się Andy’emu jeszcze bardziej. Mimo, a może dzięki wrodzonej samodzielności, zawsze rozliczał się z tego, co robił, nawet z najbardziej głupich rzeczy. Jak każdy astronauta, starał się wszystko przewidzieć trzy ruchy do przodu. A ci troglodyci sami się wpakowali w pułapkę.

Zapłacicie mi za Jenny – pomyślał Werner. – I za swoja tępotę, i za tchórzostwo. Dam ja wam Południową Amerykę!

– Tak szczerze – powiedział na głos – mi to zwisa, czy do Ziemi, czy na Alfę Centauri. Może was to rozśmieszy, chłopaki, ale ja nie potrafię kierować okrętem. Rzeczywiście roześmiali się niedowierzająco. Wszyscy poza Weilem.

– Zastrzelę – ostrzegł rzeczowo.

– Mówię poważnie – westchnął Andrew. – Ja potrafię przestawić napęd na przyspieszanie albo na hamowanie. Ale w nawigacji nie kumam ni cholery.

Sierżant odłożył laser i wyjął nóż.

– Nie potrafiłbym nawet ustawić „Dekarda” na orbicie Marsa – ciągnął Werner. – Oszczędziliście nie tego człowieka, co trzeba. Należało pilnować nawigatorów. A tak macie tylko jedną drogę. – Wskazał palcem glob na ekranie. – Tam.

– A mówili, że Ruscy… – mruknął ktoś z oburzeniem w głosie.

– On się mści za swoich.

– Co tam za swoich, przecież oni mu kobietę rozwalili…

– Gnój zwyczajny! Przestań, poruczniku, sobie robić jaja, potniemy cię na kawałki!

– Poczekajcie! – powstrzymał ich Bunny. – Mówisz poważnie?

– A jaki byłby sens, żeby was okłamywać? – szczerze zapytał Andrew, patrząc w ekran. Diagnostyka wykazywała, że napęd jest w porządku, ale linie komunikacyjne są poważnie uszkodzone. SDO, ośrodek nerwowy okrętu, został praktycznie odcięty od całej reszty. Widocznie ktoś nieostrożnym strzałem rozwalił gródź i przeciął kable. Teraz sterować „Dekardem” można było tylko z rezerwowego procesora na rufie. Ale w tym celu należało go odpalić. Z tym że polecenie autopilota, jakie zostało zapisane przez reaktor w buforze, mogło zaktywować ciąg dopiero za godzinę z hakiem. Okręt wychodził na cel.

– Masz po co kłamać – uznał Weil. – Jesteś astronautą, oficerem… Mógłbyś przynajmniej pilnować min na swoim kaprawym pysku. Chcesz nas wpakować pod ostrzał czerwonodupków? Żeby zrobili z nas kotlety? No nic, zaraz cię z tego wyleczę – mówiąc to, gwałtownym ruchem dźgnął nożem przedramię Wernera. Jakby wbijał gwóźdź.

Tkanina kombinezonu pękła z trzaskiem. Andrew zgiął się wpół z bólu i jęknął.

Sierżant wyszarpnął nóż i oblizał krew z ostrza. Oczy miał zamglone.

Technik, sycząc, zacisnął palcami płytką, ale długą ranę.

– Czujesz? – zapytał Weil. – Teraz ci wytnę oczko. No, chłopaki, trzymajcie go!

Werner został przyciśnięty do oparcia fotela. Sierżant wolno zbliżył ostrze do jego oka. Na ustach żołnierza błąkał się żądny krwi uśmieszek. Między działaniem i celem nie było żadnego związku. Tortura wcale nie musiała doprowadzić do pożądanego wyniku. Ale półszalony Weil wyraźnie rozkoszował się tym, co robił.

Naprawdę mnie zabije – przemknęło przez myśl Andrew.

– Wyluzuj – powiedział. – Popatrz na monitor. Umiesz czytać?

Sierżant potrząsnął głową, jakby budząc się z transu.

– No co? – rzucił, odwracając głowę.

– Widzisz napis utrata łącza? Kto strzelał w strefie odciążonej?

– A o co chodzi?

– Nie ma łączności między SDO i napędem. Idziemy na rufę. Muszę odpalić procesor rezerwowy.

– Czyli jednak polecimy? – zapytał Weil z kpiącym uśmieszkiem.

I nagle trzonkiem noża mocno uderzył Wernera w kość policzkową. Przed oczami technika któryś już raz tego dnia zapadł mrok.

– I poprawka – powiedział sierżant, uderzając ponownie. Tym razem to był bolesny siarczysty policzek. – To taka zaliczka. Na wszelki wypadek. No, idziemy, poruczniku.

Andrew został wyszarpnięty z fotela i postawiony na nogach. W głowie mu się kręciło, ale w sercu wrzała złość. Nie powinni go bić po twarzy. To definitywnie utwierdziło Wernera w jego planach.

Potrzebował tylko jednego otwartego luku technicznego po drodze.

Szli wolno korytarzem, starając się nie dotykać nadpalonego poszycia ścian. Desantowcy otoczyli Andy’ego ze wszystkich stron, ale nikt go nie trzymał. Tym sposobem demonstrowali swoją pogardę dla człowieka, którego dotychczas traktowali po ludzku, a ten zachował się jak jakiś zasrany astronauta. Nikt też nie zaproponował mu opatrunku na przedramię. Tylko kapral Bunny ciągle sapał Wernerowi nad uchem, jakby zamierzał coś powiedzieć. Jednakże nie wypluł z siebie ani słowa.

29
{"b":"102796","o":1}