Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Doktor nagle został odsunięty, w polu widzenia pojawiły się jakieś jakby znajome uśmiechnięte pyski.

– Ale ty masz fart, poruczniku! Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin! Możesz uważać, że dziś ci się życie zaczyna od nowa…

– Wiem, co mi się zaczyna – powiedział zrzędliwie Werner. – Dynamiczna neuralgia na gruncie poważnego urazu, oto co mi się zaczyna. Lepiej się odsuńcie, panowie, bo jak zaraz rzygnę…

– Wygląda, że wcale go nie cieszy nasz widok – zauważył jeden z pysków. – A ta… jak jej tam… neuralgia… naprawdę rzyganiem się objawia?

– Rzygać mi się chce na twój widok – burknął ktoś inny, sądząc z tonu, podoficer. – Idź się umyj, saperze pieprzony. Hej, poruczniku, ile pan widzi palców?

– Osiem – oznajmił Andrew. Wzrok mu zaczynał funkcjonować, ale czuł się ogólnie fatalnie. Poza tym nie wiedział, gdzie jest ani co się dzieje dokoła. Szczególnie niepokoiła go obecność uzbrojonych desantowców, podnieconych i usmolonych od stóp do głów. A żołnierz, który rozmawiał z Wernerem, miał na policzku plamę zaschłej krwi.

– Nie pieprz. To jeden palec. Poznajesz mnie? Sierżant Weil, z wywiadu. Pamiętasz?

– Ten Weil, który jakiś rok temu topił w kiblu drugiego nawigatora?

– Ten, właśnie ten! – ucieszył się żołnierz. – No, to już lepiej z tobą. Naprawdę cię mdli? W głowie ci się kręci?

– Głowa… Gdzie to jest?

– Między nogami. Panowie, według mnie wszystko z nim w porządku. Doktorze, może się ruszać?

– Jeśli mu życie niemiłe, proszę bardzo.

– Co to za jakieś pogrzebowe nastroje, doc?! Jeszcze pana chyba nikt nie zabił.

– Jak nie teraz, to później – oświadczył lekarz lodowatym tonem.

– Słuchaj, zarazo – wtrącił się ktoś trzeci. – Jeśli porucznik umrze, ty na pewno nie pożyjesz dłużej. Więc. się nie wypindrzaj, tylko stawiaj go na nogi.

– Ja wykonałem wszystkie niezbędne iniekcje – powiedział łapiduch sztucznie spokojnym tonem. – Lepiej niż w tej chwili w najbliższym czasie się nie poczuje.

– To do dupy – podsumował sierżant. – Dobra, najważniejsze, żeby nie kojfnął. Poruczniku, zaraz wykombinujemy dla ciebie nosze i będzie OK. Leż, odpoczywaj. Dobra, chłopy, gdzie by tu go…

– Chłopaki, a co się, kurde, dzieje? – zapytał Andrew.

– Nie wiem – krótko rzucił sierżant. – No to, panowie, raze-em!

Werner został delikatnie podniesiony i ułożony na czymś twardym. Najprawdopodobniej na blacie biurka.

– Co to znaczy: nie wiem? – nalegał technik. Zaimprowizowane nosze zostały wyniesione na korytarz, wtedy oczom rannego ukazał się zmacerowany sufit. Wykładzina z wypalonymi dziurami, przez otwory widać było przewody mediów.

– No i jakoś głupio to wszystko wyszło – zaczął tłumaczyć sytuację sierżant. – Wasz ZDO nie był aby homisiem?

Andrew prychnął twierdząco. Nieraz sam opędzał się od niego trzymanymi w ręku narzędziami. ZDO należał do facetów kochliwych i bliski związek z commanderem Fushem mu nie wystarczał. Tylko dlaczego oni mówią o nim w czasie przeszłym? – pomyślał Werner. Ale nie zdążył zapytać.

– Tak myślałem. – Sierżant pokiwał głową. – Same kłopoty przez tych pedałów. Krótko mówiąc, wasz ZDO zastrzelił pod prysznicem jednego naszego chłoptasia. No to myśmy gnoja złapali i wyrychtowali trochę. Nie na śmierć, sam wiesz, u nas takie rzeczy nie przechodzą, nic podobnego. Ale ludzie się bardzo na was, astronautów, rozzłościli. I już mieliśmy go oddać dyżurnemu, a tu inni wasi przylecieli. I zaczęło się… Zjawia się dyżurny. Co to za napaść na oficera? – pyta. – Wszystkich aresztujemy, będę strzelać! A tu ktoś mu w czachę jak nie gwizdnie… No i już po chwili nie było wiadomo, kto kogo i za co bije. Wszyscy ocipieli, i nasi, i wasi. Ogłoszono alarm, żeby skończyć mordobicie, ale w koszarach już wybuchła strzelanina. Walą do nas z pistoletów jak na strzelnicy. Myśmy ich, wiadomo, załatwili, wzywamy pułkownika, żeby się zorientował, żeby obronił, przecież nie nasza wina. A ten się zamknął w kabinie i drze mordę, że teraz wszystkich nas czeka zimna mogiła. Że niby zdrada i takie tam… I nagle pojawia się ten piździelec, commander Fush, z jakimiś gnojami. Z laserami. Czyli przyszli nas wyciąć. No i to tyle. Dlatego powiadam, masz farta, poruczniku.

– Zwariowaliście… – wykrztusił Andrew.

– Sami się dziwimy – westchnął sierżant. – Jesteś na tej barce jedyny, któremu trybunał nie grozi.

Nosze dogonił ktoś ogromny i tupiący głucho, a w pole widzenia Wernera wpadła nowa twarz. Tego człowieka Andrew rozpoznał od razu – Bunny, kapral z plutonu łączności. I od razu w głowie pojawiły się jakieś strzępy wspomnień. A wnętrze ciała zalał chłód – to nie były dobre myśli.

– Żywy! – sapnął Bunny. – Świetnie. W porządku. Jak się czujesz, poruczniku?

– Jenny… – wykrztusił Werner. – Gdzie?

– Wybacz, poruczniku. – Kapral spochmurniał i zasępił się.

– Co wybacz?

– No… Wybacz i tyle.

– Co za świnie z was… – szepnął Andrew i mocno zacisnął powieki.

– To nie nasza wina – powiedział Bunny tonem skrzywdzonego dzieciaka. – To wasi. Laserem. Na miejscu. Myślisz, że mi jej nie żal?

– Jesteśmy – powiedział Weil. – Ostrożnie, panowie. Raz, dwa!

Silne ręce podniosły Wernera i usadowiły na czymś miękkim i sprężynującym. Andrew otworzył oczy. Zalewały je łzy. Ktoś delikatnie włożył mu w dłoń serwetkę.

– Może potem tym się zajmiemy, co? – poprosił sierżant. – To jest taka sprawa, że już się nie wróci…

– Właśnie – przytaknął Bunny. – A ty teraz odpowiadasz za okręt. Nikogo innego nie ma.

Technik otarł łzy i cisnął serwetkę. Siedział w SDO, w fotelu starszego nawigatora. Jedno spojrzenie wystarczyło, by zobaczyć, że tu też walczono. Zostały ślady krwi i większa część oprzyrządowania wymagała remontu. Wszędzie kręcili się desantowcy, z ciekawością spoglądając w ekrany i kopiąc resztki aparatury. Spoza rezerwowego pulpitu sterczały czyjeś nogi w nadpalonych butach. Jedna podeszwa jeszcze lekko dymiła. Wernerowi wydało się, że to nawigator Kaminski, i nagle poczuł, że za sekundę zacznie rzygać. Nie czuł nawet przerażenia, raczej złość. Tępa siła piechoty szturmowej w końcu wzbudziła w nim gdzieś w głębi wściekłość. Bezmózga siła, która zabiła Jenny. Idiotyczna agresja, która omal nie zabiła i jego. Bezsensowne dążenie do likwidacji wszystkich i wszystkiego, co żołnierze uważali za obce i niesłuszne.

Andrew nagle zrozumiał, że nienawidzi tych ludzi. Więcej – że zawsze ich nienawidził. Po prostu wcześniej sądził, że to duże dzieci, ofermy i niedojdy zasługujące na litość nie mniej niż on sam, taki nieprzystosowany i samotny. Ale teraz desantowcy pokazali zęby i już nie było za co ich żałować.

– Czego ode mnie chcecie? – zapytał.

– Zrób coś, żeby nas od razu nie zabili – powiedział Weil.

– Znaczy co? – zdziwił się Andrew.

– No, na przykład niech to gówno doleci do domu.

– Do domu?

– Przestań szydzić! – nagle eksplodował sierżant.

– Te, spokojniej! – pohamował go Bunny. – Przecież on jest ranny. Nie rozumie.

Weil przykucnął przed Wernerem i ufnie spojrzał mu w oczy.

– Poruczniku – westchnął – dynamiczna neuralgia to poważna choroba. Ja ją mam od trzech lat. Właśnie z powodu takiego fizycznego urazu. Tak więc z góry mi wybacz. Ja się nie zawsze kontroluję. Ale rozumiem, że jesteś nam bardzo potrzebny. Siedzimy po uszy w gównie, a każdy popapraniec może cię rozwalić tylko dlatego, że jesteś astronautą. Za to, że nas wyruchaliście. Tak więc zrób coś, proszę. Zostaniesz przy życiu.

– Och, za ostro sobie poczynasz, sierżancie – zauważył Bunny.

– Spadaj! – rzucił Weil. Kapral zasępił się, ale zmilczał. Wyglądało, że nie bardzo mu się podoba łażenie za jakimś podoficerem w charakterze przydupasa, ale w każdym stadzie dowodzi najokrutniejszy osobnik. A z Weila aż tryskała zwierzęca nienawiść.

– Rozumiesz mnie? – dopytywał się teraz Andy ego, udając, że umie mówić ludzkim głosem. – Ta balia leci. Chyba na Marsa. Skieruj ją do domu. Musimy połączyć się ze sztabem naszej brygady i wszystko zameldować. Nie dowództwu floty, a piechoty. Baskin nas po prostu rozstrzela i po wszystkim. Tylko nasi mogą to roztrząsnąć uczciwie. Bo my nie jesteśmy tu winni, rozumiesz?

28
{"b":"102796","o":1}