Mniej więcej taki sam blokader czekał na sygnał w sekcji reaktora, również na razie wyłączony. Ale niezniszczone Werner powiedział admirałowi, że blokady najważniejszych funkcji statku zostały usunięte. Bo tak właściwie było. Chyba że Andrew by uznał, że „Skoczek” powinien z groźnego krążownika zmienić się w bezradną międzyplanetarną barkę.
Ale na razie master-technik wisiał na ścianie i walczył z ambiwalentną chęcią albo rozpłakania się, albo wydania z siebie straszliwego wrzasku, albo popełnienia samobójstwa. Werner wpakował się w taką sytuację, że silniejsi od niego mieliby problemy z jej rozegraniem. Rok temu w celi więziennej postanowił, że wykiwa los. Nie przyszło mu wtedy do głowy, że los to kategoria raczej moralna niż jakakolwiek inna. Miał wtedy nadzieję, że złe fatum prześladuje człowieka tylko z powodu zbiegu wielu niesprzyjających okoliczności. Zatem można, zachowując się mądrze i wyrachowanie, pokazać mu wała.
Jednak w praktyce okazało się, że nie sposób uciec przed losem, ponieważ ten siedzi wewnątrz człowieka.
Kiedy znalazł się w celi, nie pękał tylko dlatego, że nie uwierzył w realność tego, co się dzieje. Tylko przywarł mocno do zimnej ściany i zamknął oczy, przekonując siebie, że prędzej czy później zwieje. Uranowa katorga na Ganimedesie, skąd jeszcze nikt nie wrócił, nie dla mnie – myślał. Dlatego też taki wariant odrzucił od razu jako nierealny i zaczął rozważać inne. Przede wszystkim te, które niosły szansę szybkiej i skutecznej ucieczki.
Trybunał jakoś się nie śpieszył z wyrokiem, czasu na rozmyślania Werner miał więc dużo. I kiedy już zaczął skłaniać się ku myśli, że ucieczka jest skazana na niepowodzenie, wolno tracąc tym samym panowanie nad sobą, do jego celi zajrzał bezpieczniak z naszywkami majora piechoty.
– Nieźle cię dowódca bazy kiwnął – powiedział major współczująco. – Musiałeś mu nieźle dopiec! No, no, pułkownik własny pysk podstawił, żeby się tylko ciebie pozbyć… Nieźle… Dobra, co się stało, to się nie odstanie. Między nami, masz spore szanse na dwie dychy. Uranowa katorga na Ganimedesie. A życie kochasz, poruczniku?
– Jasne! – powiedział Andrew. – Jakich mam się spodziewać propozycji?
– Zuch! – pochwalił go major, otwierając przenośny terminal. – Lubię mieć do czynienia z Ruskimi. Żadnych jęków i stękań, od razu przechodzą do rzeczy. Czują się w pierdlu jak w domu, taka cecha narodowa. Oto, popatrz, taki sobie dokumencik. Typowa zgoda, nic szczególnego. Podpiszesz?
– A co mi to da? – zapytał Werner, już rozumiejąc co.
– Na początek odłożenie wykonania wyroku na czas nieokreślony. Potem zobaczymy, jak będziesz się zachowywał.
– Kapusta ze mnie kiepska – oświecił bezpieczniaka Andrew.
– Ale dobry technik! – uśmiechnął się major. – Nie szczyj w pory, poruczniku. Nie będziesz kapował. Nie będziesz kłamał… No, kapinkę. Będziesz pracował w swojej specjalności. To ci gwarantuję. Co ja, nie wiem, do kogo przyszedłem? Nie będę rosyjskiego chłopaka werbował w kablarzy. O nie, ja dziękuję, jeszcze mi życie miłe. Przecież zawsze i ciągle jesteś na widoku, fajfusie!
Werner skrzywił się ze złością. Major trafił w dziesiątkę – wielu Rosjan traktowano jak jarmarczne potwory: baby z brodą, karły, olbrzymy i inne takie. Żyło ich tak mało, że naród obrósł w najrozmaitsze bajki. Wystarczyło bąknąć coś o swoim pochodzeniu, a towarzystwo od razu zasypywało człowieka głupimi pytaniami. Nie to, żeby Rosjanie byli znienawidzeni, może nawet na odwrót, ale powszechna litość wymieszana z lekkim obrzydzeniem również nie należała do przyjemności. Każdy radził sobie jak umiał. Oleg Uspienski brzemię pochodzenia niósł dumnie jak herb rycerski i wszędzie podkreślał, że jest Rosjaninem. Andrew w dzieciństwie zachowywał się podobnie – póki za plecami miał powszechnie szanowanych rodziców. Ale zostawszy sierotą, starał się nie wyróżniać, raczej zniknąć w tłumie. Choć wcześniej czy później i tak wytykano mu pochodzenie…
Najgorsze w sytuacji Rosjanina na Ziemi było to, że nikt mu niczego nie zarzucał. Żydowi można było powiedzieć, że jego rodacy urządzili straszliwą Północ, napuściwszy na siebie wszystkie narody globu. Amerykaninowi – że Stany zyskały na tym najwięcej. Francuzowi – że skąpy. Niemcowi – że tępy. Włochowi – że za dużo macha rękami i w ogóle jest makaroniarzem. Etnicznym Brytyjczykom wyrzucano wyniosłość, Skandynawom – oziębłość. A na Rosjan po prostu wszyscy patrzyli krzywo – zupełnie jakby sami siebie eksterminowali, aby wszystkim zrobić na złość. Ach, jaki to był wielki kraj, ojczyzna wspaniałych poetów i pisarzy, genialnych konstruktorów i znakomitych artystów! – zdawali się mówić ludzie za plecami. – Ach, jakże czekaliśmy, że coś nam znowu wielkiego powie, a my staniemy się przez to lepsi, szlachetniejsi, mądrzejsi! Tysiąc lat czekaliśmy! A Rosja, zamiast uczynić z nas jednostki szlachetne i wysoko moralne, włożyła do swoich skarbców miny atomowe i odpaliła je pod stopami chińskich hord… No, czy nie świnie ci Rosjanie, co?
Andrew siedział w celi i wrogo mrużąc oczy, przetrawiał usłyszaną od majora niemiłą prawdę.
– Co do kabli, mam do dyspozycji furę Amerykanów – ciągnął ten. – Oni kapowanie mają we krwi. A ty będziesz robił to co przedtem: genialnie skręcał te swoje śrubki. To jak, przybite?
Werner w milczeniu wystukał na podsuniętej mu desce swój identyfikator i przyłożył dłoń do skanera odcisków.
– Mądry facet – powiedział bezpieczniak. – Teraz słuchaj uważnie. Niedługo przyjdzie do ciebie kapitan Reez z „Gorbowskiego”. Zaproponuje, byś poleciał z nim w tę podprzestrzeń czy jak ją tam… W skrócie mówiąc, zgódź się.
– Czy pan ochujał, majorze?! – zapytał Andrew.
Bezpieczniak uniósł wzrok do sufitu, jakby głęboko przemyśliwał: Ochujałem czy nie? Kurde, może jednak…
– Aaa! – powiedział w końcu. – Nie, chłopcze, krzywdzisz mnie swoimi podejrzeniami. Problemy osobowościowe ma właśnie kapitan Reez. Przykładowo: naprawdę chce przetestować zero-T, jego zasadę. A nam to nie jest do niczego potrzebne. Bo, rozumiesz, „Gorbowski” jest nieprzetestowaną maszyną. Ale kto go tam wie, może Reezowi uda się zero-transport? Podobno szanse na to, że się zanurzy w podprzestrzeni i z niej z powrotem wynurzy: fifty-fifty. To jest problem. A wymienić tego schizofrenika na bardziej normalnego faceta, takiego, który nie chce umierać, nie można żadnym sposobem. Koncern Heavy Industries wykupił go od wojska razem z flakami. Nawet nie możemy teraz tego psychola zastrzelić, od razu wyskoczą z zarzutem ekonomicznej dywersji.
– Nic nie rozumiem – przyznał Werner. – Od kiedy to Ziemia nie potrzebuje gwiazdolotu zero-T?
– Epoka ekspansji kosmicznej się zakończyła – wyjaśnił major. – Najważniejsze to odrodzenie Ziemi. Zaoranie jej i uprawianie. Zero-T, jeśli okaże się możliwe, może spowodować, że resztki Ziemian pomyślą: Jaki to ubaw skoczyć gdzieś w cholerę, gdzie powietrze jest czyste, a trawa zielona! W tym aspekcie interesy Rady Dyrektorów nie zgadzają się z interesami monopoli. Kompanie mają dość stanu aktualnego, one łakną nowych światów, żeby tam sobie budować własne państwa według swoich koncepcji. Nasz ludowy kapitalizm zbankrutował, kapujesz? A Rada Dyrektorów pragnie zachować to, co jest. I dopóki zero-T nie działa, jest OK. Rozumiesz?
– Rozumiem – zgodził się Andrew. – Krótko mówiąc, chcecie, żeby „Gorbowski” nie wyleciał poza kosmiczne doki?
– Niech sobie leci, gdzie chce – odparł z wyrozumiałym uśmiechem bezpieczniak. – Ale na zwyczajnym silniku jądrowym. Jak sądzisz, dasz radę?
– Muszę przyjrzeć się budowie.
Major wyjął z kieszeni dysk, władował go do terminala i wyprowadził na ekran wykaz dokumentacji dotyczącej „Gorbowskiego”.
– Badaj sobie – zaproponował, wypinając z terminala kilka chipów. – Wpadnę do ciebie jutro.
Andrew zgłupiał. Albo major nie kapował, z kim tak naprawdę ma do czynienia, albo psycholodzy z więziennej komisji nie wyczuli zagadek rosyjskiej duszy i uznali, że więzień jest złamany i gotów do współpracy. Tak czy siak, po dwóch godzinach wściekłego bębnienia w klawisze Werner zdobył soft dużo lepszy niż ten, który major wyniósł w kieszeni. Przed świtem miał już dostęp do lokalnej sieci więziennej i mógł z czystym sumieniem zgodzić się z własną wcześniejszą diagnozą – ucieczka stąd to robota głupiego. Wtedy zły i zrezygnowany popatrzył na schemat „Gorbowskiego”. Wkrótce już wiedział, że zepsuć to cudo techniki może w pięć minut, i to gołymi rękami.