– Taaa – zgodził się Borowski. – Niechluje jak rzadko, ale dumy tyle, że można by na niej do Milky Way dolecieć.
– Pozostały tylko postawa i honor – zanucił Raszyn wers z piosenki Aleksandra Rozenbauma, którego kilka nagrań jakimś cudem uchowało się mimo Kotłowaniny i Północy. – Ale, ale! Nie wiem, czy wiecie, panowie… We wszystkich językach świata Milky Way to Milky Way, znaczy Droga Mleczna. Ale był też taki naród, Ukraińcy, u których mówiło się Słona Droga.
– Czy oni żyli na słonych jeziorach? – zapytał Essex.
– A kto ich tam wie. Nie ma już kogo zapytać.
– Słona droga… – zamyślił się Tyłek.
– Dajcie spokój! – zaproponował Borowski. – Lepiej go zapytaj, dlaczego Moskwa nie wierzy łzom.
– Dlaczego? – natychmiast zapytał Essex.
– Kiedyś tam pojadę – powiedział z rozmarzeniem w głosie Raszyn. – Podobno Moskwa jest już czysta. Co prawda mało zostało po minionej urodzie, ale i tak… To było twarde miasto, Phil. W samym jego środku było miejsce na publiczne kaźnie, to o jakich łzach mowa?!
– Dzikusy – podsumował szef sztabu.
– A wy, Amerykanie, to co? Lepsi?! Może powiesz, że u was w Londynie nie linczowano Murzynów!
– Sam jesteś Amerykanin – obraził się Essex. – Londyn był i jest stolicą wielkiego imperium. Nawet jeśli Stonehenge jest zburzone, to w sercu każdego prawdziwego Brytyjczyka…
– W skrócie rzecz ujmując, Żydzi was załatwili – przerwał mu Raszyn.
– I słusznie – dodał Borowski.
– Fiuty – mruknął dowódca. – A co do Żydów! Słuchaj no, ty tam, zwycięzca! Na razie za cholerę nie potrzebujemy zastępcy do spraw operacyjnych, dlatego ze „Skoczka” nie ruszysz się ani na krok. Rozumiesz?
– Tak jest, sir! – Borowski cały rozpromieniony wyprostował ramiona.
– Dlaczego za cholerę nie potrzebujemy? – poderwał się Tyłek. – A kto…
– Nie przewidujemy działań bojowych – odciął Raszyn.
Szef sztabu i ZDO „Skoczka” wymienili spojrzenia i zaskoczeni przystanęli na korytarzu. Ochrona, usiłując wykonać powierzone jej obowiązki, zaczęła się miotać, dzielić i przekonfigurowywać. Admirał spokojnie odchodził w głąb okrętu.
– Sir! – Borowski miał głos jak z drewna.
Raszyn uniósł rękę, dźwięcznie strzelił palcami, po czym niedbale pomachał do nich ręką. Szef sztabu i ZDO jeszcze raz popatrzyli na siebie. A później na goryli.
– Biegiem do sali konferencyjnej! – wrzasnął Essex.
Ochrona migiem wyparowała z pola widzenia. Tyłek z Borowskim rzucili się za admirałem i chwycili go pod ramiona.
– Co ci? – jęknął Essex.
– Co z panem, driver… – wymamrotał Borowski. – Znaczy, to nie moja sprawa, ale…
Dowódca z łatwością ruszył podwładnych z miejsca i pociągnął za sobą.
– Co, zwaliliście się w portki? – zapytał z uśmiechem, zadowolony z efektu.
Essex rzucił na ZDO oszalałe spojrzenie. Ten zaserwował mu identyczne.
– Ruskie bydlę! – zawył Tyłek.
Borowski bardzo przekonująco chwycił się za serce.
– Do dupy z takimi jajami, driver – powiedział. – Coś mi się wydaje, że nie zasłużyliśmy sobie na takie traktowanie.
– Piracka eskadra. – Raszyn pokręcił ze smutkiem głową. – Zero dyscypliny. Skubani, zbezczelnieliście! – wrzasnął nagle z całej siły. – Kto tu dowodzi? Co? Commanderze Borowski, taka wasza mać!
– Jestem!!!-ryknął ZDO.
– Kontradmirale Essex?
– Tak jest! – odparł szef sztabu, jeszcze nie rozumiejąc, jak patetyczną scenę odgrywają.
– Bacz-ność!!!
Starsi oficerowie stanęli w postawie zasadniczej, Essex – uśmiechając się niepewnie, Borowski – z kamiennym obliczem.
Admirał założył ręce za plecami i przespacerował się przed zaimprowizowanym szeregiem.
– Powiem tak – zaczął – wy, cholerne pasożyty, rozpuściliście się, jak widzę. Dwie wojny bez mrugnięcia okiem wisieliście na mojej szyi, a teraz coś wam nie pasuje. Dobra, przypomnę wam, kto jest szefem Attack Force. Zaraz wam wyjaśnię, kto tu decyduje. Kto?
– Pan, panie admirale, sir! – zameldował Borowski.
– A ty jak sądzisz? – zapytał Raszyn, przysuwając się do Essexa.
– Aleks… – zaczął ten łagodnie.
– Nie słyszę odpowiedzi!
– No ty, uspokój się, ty…
– Kto?!
– Tu decyzje podejmuje tylko i wyłącznie pan, panie admirale, sir!
– Nareszcie – powiedział Raszyn ze sceniczną radością. – Właśnie tak, wy-łącz-nie! A wy, drodzy… Borowski, nie było spocznij!
– Przepraszam, sir! – ZDO wciągnął brzuch i wyprostował się.
– No więc, moi kochani towarzysze broni i przyjaciele, taka wasza mać… Możecie to sobie zapamiętać, możecie też zapisać, żeby nie zapomnieć. Dranie! Jeśli nadal uważacie mnie za swojego dowódcę, to zachowujcie się jak należy. Jasne? Prawo głosu, rzecz jasna, jak mieliście, tak macie. Ale to jest prawo do głosu doradczego. Rozumiecie? Nie słyszę odpowiedzi!
– Tak jest, sir – odparli jednocześnie.
– Wasza pierdzielona opinia jest dla mnie bardzo cenna. Ale tylko tyle. I co?!
– Tak jest, sir!
– Czy przynajmniej jest wam wstyd, panowie oficerowie?
– Tak jest, sir!
– Czy może nie bardzo?
– Nie, bardzo, bardzo, panie admirale, sir!
W korytarzu pojawili się Moser i szef łączności „Gordona” z zatroskanymi minami.
– Wynocha! – ryknął Raszyn i obu jakby zdmuchnął wicher.
– Dwie wojny pod rząd robiliście to, co wam kazałem – kontynuował dowódca Grupy F. – Kiedy otrzymywałem od was dobre rady, słuchałem was. Kiedy źle radziliście, nie słuchałem. W sumie żyjemy. Czy wam się to nie podoba? No powiedzcie?
– Podoba, sir! – wrzasnęli pouczani.
– Czy będziecie mnie słuchali?
– Tak jest, panie admirale, sir!
Raszyn włożył palec do ucha i potrząsnął głową.
– Odzwyczaiłem się – powiedział ugodowo. – Dobrze drzecie mordy, zarazy. Niemal jak na placu uczelnianym. Spocznij… buntownicy nieszczęśni.
Nieszczęśni buntownicy nieco się odprężyli, ale tylko nieco.
– Wyciągnę grupę z tarapatów – obiecał Raszyn, wyciągając palec w kierunku nosa Essexa. Powiedział to z taką mocą, jakby chciał przy okazji przekonać i siebie. – Sto razy wyciągałem i teraz też wyciągnę. Bez walki, rozumiecie? Nie możemy teraz walczyć. Nie możemy nawet odpierać ataków. Przeklną nas, jeśli będziemy sprawcami choćby jeszcze jednego zgonu, rozumiecie? Przeklną i nie wybaczą. Tak więc póki mamy choćby mizerną szansę przywrócenia grupie dobrego imienia, nie będziemy się bili. Koniec, rzekłem. Wierzycie mi?
– Bez pytań, driver – za obu odpowiedział Borowski.
– No to za mną – polecił admirał. – Hej, Moser, gdzie się tam chowasz?
W kołnierzyku dowódcy dźwięcznie pyknął przełącznik komunikatora. To adiutant, sprytnie niepakujący się szefowi w oczy, uruchomił łączność pokładową.
– Tak? – zapytał Raszyn, przyciskając brodą przełącznik na piersi.
– Otrzymaliśmy komunikat od Feina, sir! – pisnęła słuchawka.
* * *
W małej sali konferencyjnej „Gordona” zebrało się około trzydziestu ludzi – dowódcy jednostek i sztabu. Poniżej kapitana nie było nikogo. Wojskowi wyglądali dość mizernie i niepewnie jak dzieci, którym odebrano ulubione zabawki.
– Jak tam, panowie, może po kielichu? – zaproponował dowódca „Rocannona”, patrząc na kusząco wystający spod stołu kanister. – Gówno nam już to zaszkodzi, młodym piratom. Pewnie nawet trzeba. – Po czym zachichotał nerwowo.
– Nie – usłyszał humorysta. – Trzeba, ale nie wolno. Stary się wkurzy, że bez niego.
– Najpierw napraw swoje armaty – wtrącił ktoś z tyłu. – Później będziesz się popisywał.
Amator bimbru wstał i poszukał wzrokiem kąśliwego złośliwca.
– Aaa… – westchnął z rozczarowaniem i usiadł.
– Właśnie, aaa! – dobił go czyjś głos. – Kto to widział, żeby wypiździć system podczas podejścia do szturmu?
– Ja widziałem – powiedział zarumieniony dowódca „Rocannona”. – A ty byłeś na mojej łajbie chociaż raz? – Rozzłościł się nagle. – To wpadnij, zapraszam na wycieczkę… To już nie destroyer, a latająca kupa nieszczęścia.