Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Z drugiej strony – uwierzyć w to, że bezładne kręcenie się na dole jest właśnie prawdziwym życiem, mogło niewielu. Zwłaszcza że w ostatnich latach, szczególnie po nieudanej już w zamyśle drugiej kampanii marsjańskiej, Ziemia odwróciła się od własnych żołnierzy.

Raszyn pokręcił głową, odpędzając ponure myśli, westchnął, a mamrotanie za plecami natychmiast umilkło. Essex i Borowski jednocześnie pochylili się w kierunku admirała, usiłując zajrzeć mu w oczy. Ciągle jeszcze mieli stracha, że ich commander porzuci dowodzenie.

Kuter zgrabnie zbliżył się do burty „Gordona” i pokręcił dziobem, wyszukując tarczę cumowniczą.

– Wszyscy już są? – zapytał Raszyn.

– Tak – skinął głową Tyłek. – W małej sali konferencyjnej.

– Tam jest przecież mały ekran – powiedział z wyrzutem admirał.

– Ale jest przytulnie.

Dowódca cmoknął z niezadowoleniem, ale przypomniał sobie, że szef sztabu cierpi na agorafobię i postanowił, że nie będzie go katował.

– Wszystko się ułoży, Phil – powiedział. – Spoko.

– Siebie przekonujesz? – zapytał Essex.

Borowski dźgnął go łokciem w bok i zrobił straszną minę.

– Bzdura! – powiedział Raszyn. – Po co mam przekonywać siebie? Wręcz przeciwnie, przed nami najciekawsze sprawy. Ocean radości.

– Tak? – zdziwił się Tyłek.

– Oczywiście. A tobie nie znudziły się nasze dotychczasowe sposoby walki?

– A jakie to były sposoby? – Essex popatrzył na Borowskiego.

– Teraz już nie jesteśmy armią – wyjaśnił admirał. – Jesteśmy prawdziwą piracką eskadrą. Przynajmniej na jakiś czas. Póki nie udowodnimy, że Ziemia nas kocha i potrzebuje.

– I co? – ostrożnie zapytał Tyłek.

Już dawno wyczuł, że w takiej luźnej rozmowie z admirałem lepiej od razu pytać, niż bawić się w domysły. W głowie Raszyna roiło się od zaskakujących pomysłów.

– To, że piraci muszą być elastyczni i wyluzowani. Wiesz, ile mamy do wychlania? Za chwilę cała rada się nawali jak rakiety… Nie od razu, rzecz jasna, ale kiedy już ustalimy, jak mamy dalej żyć. Po pół litra na pysk. Moser się wysilił. A właśnie, bydlę z pana, kapitanie.

– Dlaczego?! – zdziwił się adiutant, nie odwracając głowy. Wprowadzał właśnie kuter do śluzy.

– Przecież ci powiedziałem, żebyś nie konfiskował wszystkiego.

– Pan mnie krzywdzi, sir. Oni mieli dwa kanistry. Jeden sami mi dali. Powiedzieli, że jeśli będzie potrzeba, to jeszcze napędzą.

– Dowiedziałeś się, gdzie mają aparaturę? – natychmiast zapytał służbowo Borowski.

– Pytanie! – Raszyn zarechotał. – Wszystkie aparaty do pędzenia na okrętach mają podwójne przeznaczenie. U mnie na „Rocannonie” lekarz pędził niemal czysty spirt przy pomocy sztucznej nerki. Na desantowcach też robi się niezły zacier. Potrzebny zbiornik na dziesięć litrów i kupa giętych rurek…

– Tu już przeginasz – powiedział niedowierzająco ZDO. – Niby gdzie to jest?

– W transporterach opancerzonych! – wyjaśnił Essex. – Co z ciebie za szef sekcji bojowej?

– Przecież nie widziałem desantowca na oczy – zaczął się wycofywać Borowski. – I w ogóle…

– Jeśli się nie mylę, Abraham miał coś takiego w sraczu. – Raszyn posmutniał nagle.

Wszyscy zamilkli. Fein ciągle nie dał znaku życia. Tymczasem admiralski kuter bez najmniejszego wstrząsu przyssał się do śluzy.

– Jubilerska robota! – pochwalił się Moser. – Aż miło. Sir, ciśnienie wyrównane. Otwieram luki.

– Dobrze prowadzisz małe tonaże – powiedział ponuro dowódca. – Ale Abraham jeszcze lepiej.

– Pamiętam, Olegu Igoriewiczu – pokiwał głową Moser. – Proszę nie wyciągać pochopnych wniosków. Stary Abe nie da się tak łatwo wykończyć. I nasi, i Obcy połamią sobie na nim kły.

– Nasi, jak widać, są gorsi – uśmiechnął się Essex, wstając. – To co, Aleks, idziemy?

– Nie ma we Wszechświecie niczego gorszego od Grupy F – twardo rzucił Raszyn. – Zakarbujcie to sobie na nosach. Póki o tym pamiętamy, żyjemy. A jak zapomnimy, pizdiec.

Podniósł się z wysiłkiem i zgarbiony, zmęczony powędrował do wyjścia.

* * *

Megadestroyer „John Gordon” przypominał z zewnątrz latający talerz o średnicy kilometra. Teoretycznie okręty serii 105 projektowane były jako uniwersalne jednostki bojowe. W praktyce zaś, jak każda jednostka wieloprofilowa, „Gordon” wszystkie funkcje realizował tak sobie. Ziemianie zrozumieli to, kiedy zbudowali dziesięć egzemplarzy stopiątek. Kilka monstrów przerobiono na barki desantowe, jeden uroczyście przekazano policji, a dwa wciśnięto Grupie F. Policja przekształciła swój pancernik w mobilną bazę wojenną, z kolei brygada Attack Force na „Gordonie” urządziła ruchomy sztab, a „Stark” latał z nią jako czynnik podnoszący autorytet formacji. „Gordon” robił za magazyn amunicji, w razie czego mógł pełnić funkcję latającej twierdzy, a najlepiej spełniał rolę straszaka na okopanych na dole. Rakietowo-bombowe wyposażenie miał całkiem przyzwoite, w wojsku zaś nie ma nic milszego od poczucia, że ktoś tuż za tobą targa jeszcze większą giwerę.

Stopiątki miały też jeszcze jedną niepodważalną zaletę – ludzkości nie udało się zbudować bardziej odpórnej jednostki. Niezwykłe rezerwy wytrzymałości i moc ognia taka, że za Wielkim Multifunkcyjnym Okrętem mogła się ukryć cała eskadra. Z powierzchni planety nie da się ustrzelić „Gordona”, a pobić go w otwartym kosmosie to czystej wody fantastyka. Trzy reaktory (marszowy, ogniowy i rezerwowy), osiem zwierciadeł, potężne baterie rufowe niezawodnie osłaniające ogon. Wszystko to sprawiało, że megadestroyer był jednostką jednocześnie bezużyteczną i robiącą wrażenie. Obcykany w historii Essex, przesiadłszy się na „Gordona”, często przytaczał odległą w czasie historię niemieckiego morskiego battleshipa, który ani razu nie uczestniczył w boju z powodu swojej potęgi. Wystarczyło, że wysunął się z portu, a cały drobiazg w okolicy wiał gdzie się dało. Niektórzy badacze forsowali nawet tezę, że jednostka ani razu nie wypłynęła z doku – przecież wystarczyło do zapewnienia powodzenia operacji bąknąć o wyjściu potwora w morze. Tyłek wyszperał też informację, że właśnie w porcie kolos został zlikwidowany przez lotnictwo. No, ale jego battleshipa takie niebezpieczeństwo nie dotyczyło!

I samego Esseksa też nie, bo ledwo zadokowali, ochrona szefa sztabu zgrabnie ustawiła się na korytarzu za śluzą.

– Spocznij – łaskawie rzucił Raszyn, starając się nie roześmiać. Za każdym razem, kiedy widział takie efektowne, paradne szyki, dręczył go niemal niepowstrzymany chichot. To przekonywało admirała, że ciągle jeszcze nie jest prawdziwym wojskowym.

Borowski rzeczowo poszarpał ochroniarzy za zbyt luźne pasy, po czym rzucił drapieżne spojrzenie ich dowódcy. Ten pokrył się czerwonymi plamami i wytrzeszczył zeszklone oczy. Essex pociągnął Raszyna za sobą. Ochroniarze sprawnie otoczyli starszych dowódców szczelnym murem, ale z tyłu nadbiegł Moser i zręcznie manewrując ciężkim kanistrem, przebił się przez kordon do admirałów.

– A naczynia? – zapytał Tyłka, wyraziście podnosząc swój ładunek.

– Steward zabezpieczy – powiedział szef sztabu, z przyjemnością zerkając na kanister. – Idź pierwszy, uruchomisz go.

– Już lecę – powiedział adiutant i pocwałował przodem.

– Sensowny facet – pochwalił go Essex.

– Nawet za bardzo – rzucił Raszyn. – W ciągu ostatniej doby jakby mu skrzydła urosły. Wiesz, jak on wspaniale wyczuł całą sytuację! Czuł, że jestem pod nożem i już się szykował, żeby wiać na dół. Tylko z powodu młodości bardzo to przeżywał. A teraz nie ma wyboru i rozterek, więc aż podskakuje z radości, że nie okazał się bydlakiem.

– Nie bydlakiem, a umarlakiem – skorygował Borowski. Wstąpiwszy na pokład „Gordona”, nagle stał się zły i poważny. Może dlatego, że przypomniał sobie o szansie powrotu na wilcze stanowisko zastępcy dowódcy do spraw operacyjnych.

Raszyn nie zwrócił uwagi na rymowany wtręt.

– Dziwni jesteśmy – rzekł poważnie Tyłek. – Mam na myśli nas, astronautów.

14
{"b":"102796","o":1}