– Co? – w jej głosie było zaskoczenie i niepokój, i smutek. I potężniejąca z każdą chwilą złość.
– No wiesz – znów się zawahał. – Nie, nie, ładnie ci, świetnie, tak, naprawdę, rewelacyjnie. Tylko ten kosmyk nad lewym uchem, trochę…
– On właśnie miał być nad lewym uchem – odwrócił się i poszła. Czekał.
Szła dzielnie, kołysząc kuperkiem w ciasno opiętej w ciasno opiętej spódniczce. Spódniczka sięgała ledwo do kolan, co nadawało jej chodowi dodatkowych plusów. Kurczę…
Żeby się upewnić, spojrzał na zegarek. Czekał.
Ostatni autobus do Merrywil odjechał pół godziny temu. Była zdana na jego samochód, tak, zapomniała o tym, zdecydowanie zapomniała…
Szła dalej. Jakiś młody szczeniak w bajeranckich spodniach, bez koszulki, pociągnął za nią wzrokiem.
Cholera. Gotowa była wyleźć na autostradę i łapać stopa. Tak, była w stanie to zrobić. Przestał czekać.
Dopadł ja po kilkunastu sekundach.
– Hej!
Nie odpowiedziała. Nie zatrzymała się. Wciąż szła pół kroku przed nim.
– Hej, naprawdę mi się podoba, wiesz?
– Naprawdę? – prawie krzyknęła. Pociągnęła nosem, odwróciła się. Oczy miała zaszklone. – Powiedz…
– Pewnie… – próbował się uśmiechnąć, ale czuł, że mu to nie wyszło. Sandra nie dostrzegła mankamentów tego uśmiechu. Rzuciła się Tysonowi na szyję.
Tego się nie spodziewał, zanim ją złapał, już od niego odskoczyła, już wracała do dawnej formy.
– No więc? – jej głos mógł kruszyć skały.
– Proponuję pizze. A potem lody.
– Duże?
Nie zdążył odpowiedzieć.
– Cześć, Sandra – ten głos dobiegł zza jego pleców. Znajomy głos.
Kapitan Olczoj w całej okazałości. Przyjaciel rodziców Sandry. Źle.
– Dzień dobry – odpowiedziała Sandra. – Znacie się, prawda?
– Chyba tak – Tyson wyciągnął rękę.
– Jak to chyba? – zdziwiła się.
– Pan Tyson – Olczoj pośpieszył z odpowiedzią – sądzi, że mnie nie zna, już mnie staksował. Bo ja jego znam dobrze, bardzo dobrze.
– Tak, a skąd? – ciekawość Sandry była nieznośna. Jeszcze chwila i zaproponuje temu gliniarzowi, żeby zjadł z nimi pizzę.
– No, to już są sprawy zawodowe. Prawda, panie Tyson?
– Ma pan smutny zawód.
– Ger… – Sandra wydawała się oburzona.
– Sandi, nie każdy jak ty bujał się w dzieciństwie na kolanach policjanta – Olczoj mrugnął do niej. – Ja już uciekam, muszę jeszcze odwiedzić znajomych. Trzymajcie się.
– Do widzenia – uśmiechnęła się Sandra.
– Do widzenia – odetchnął Tyson.
– Nie byłeś dla niego miły – powiedziała, gdy Olczoj już odszedł – ale wy macie ze sobą jakieś konsztachy. Na pewno.
– To co z tą pizzą? – przezornie zmienił temat.
– Tak, na pizzę. Ale wiesz co – spojrzała na niego prosząco – darujmy sobie te lody. Chciałabym jeszcze trochę pochodzić po sklepach, wiesz, obejść centrum…
– Wiem…
„… – Panie Tyson, proszę odpowiedzieć na jedno tylko pytanie. Czy oprócz chęci zysku, jakieś inne pobudki kierowały panem, gdy zdecydował się pan wziąć udział w napadzie?
– Nie. (…)”
fragment stenogramu z procesu Gerarda Tysona
Następnego dnia rano, przed domem zjawił się obcy facet. Tęczowe buty, spodnie, kurtka, włosy na głowie spięte w trzy koczki. Tyson przerwał nabijanie fajki i wyszedł do ogrodu, żeby samemu otworzyć furtkę.
– Gerard Tyson? – spytał, ale widać było, że robi to tylko dla zadośćuczynienia grzeczności. Musiał gdzieś widzieć Tysona, choć Gerard nie przypomniał go sobie.
– Tak. Dzień dobry – podali sobie ręce.
– Nazywam się Marlon. Patryk Marlon.
– Ojciec chrzestny?
– Przepraszam, kto taki?
– Nic, nic. Jaka sprawa? – spytał Tyson, choć domyślał się już o co chodzi.
– Czy moglibyśmy porozmawiać o tym w domu?
– Zapewne tak – Tyson przepuścił mężczyznę w drzwiach, posadził na fotelu w pokoju, sam stanął w drzwiach kuchni. – Napije się pan czegoś?
– Kawy, jeśli można, podróż do Merrywil jest jednak dość męcząca.
– Tak.
– Przyjechałem tu – Marlon zmrużył oczy, przechylił na bok głowę – Po pana.
– Wszystko jasne – Tyson usiadł w fotelu naprzeciw niego.
– Jest pan nam potrzebny.
– Komu.
– Grupie AsLive.
– Aha, zbieracie pieniądze, zrobię przelew…
– Nie, panie Tyson, niech pan nie żartuje. My nie tylko zbieramy pieniądze.
– Zanim poszedłem do pudła nie zajmowaliście się niczym innym jak zbieraniem forsy. Z tego powodu, szczerze mówiąc, Benny miał was w dupie.
– Ben Tijanas utrzymywał z nami kontakty, przyjaźnił się…
– Ze mną. I z Łatką. I z nikim więcej.
– Pamiętamy o nich.
– Trudno. O co chodzi? Konkretnie.
– Walczymy, prowadzimy walkę polityczną. Ostatnio wrze. Sprawa Beaffona. Pikietujemy pod Sądem Generalnym i Parlamentem. Pan wie jakie znaczenie ma wyrok w tej sprawie?
– Wiem.
– Nie można pozwolić na uwolnienie Beaffona. Potrzebna jest kampania, pieniądze i ludzie do pracy. Tacy jak pan.
– Ja jestem kryminalistą. Spędziłem cztery lata w pudle. Napad rabunkowy.
– My wiemy, o co chodziło. Przecież…
– Żadne przecież. Napad rabunkowy. Złodziej. Bandyta. Nigdzie się stąd nie ruszę. Tu mi dobrze.
– Panie Tyson, jest pan człowiekiem wrażliwym, dobrym. Zostało nas niewielu, trzeba walczyć…
– Wie pan co?! Trzeba, to zjeść, wypić i baby od czasu do czasu. Spędziłem cztery lata w pudle. Nie żałuje niczego, ale nic mi już się nie chce. Powiem panu coś, kiedy mnie tam trzymali, to ludzie mieli to gdzieś, powiem panu dokładnie, oni mieli to w dupie. Oglądali wideo i słuchali płyt. Jedli hamburgery i kopulowali w samochodach. Bo ich to wszystko nie obchodzi, bo ich to nie dotyczy. Jak któregoś zacznie dotyczyć, to jest już za późno. Powiem panu coś jeszcze. Ja już skończyłem swoją walkę. Mi to zwisa. Do widzenia panie Chrzestny.
– Że co? – Marlon nie zrozumiał. Milczał chwilę, nie wstając jednak z fotela. – Panie Tyson, nasza organizacja…
– Aha, mogę panu powiedzieć coś jeszcze, w sumie, co mi szkodzi. Porządni faceci nie chodzą po ulicach stadami. To samotnicy, wędrują po świecie pojedynczo. Jak się czasami spotka dwóch z nich, to pomagają sobie. Jak się ich skompletuje więcej, trzech, czterech, to razem mogą próbować coś zrobić, tak jak ja, Momorion i Łatka. Ale kiedy porządni faceci zaczynają płacić składki, dostają znaczki i legitymacje, to, zapewniam pana, ktoś robi na tym świetny interes.
– Więc?
– Powiedziałem już. Mi to wisi. Straciłem parę lat życia. Nie zmieniło to nikogo i niczego. Macie moje błogosławieństwo. Ale więcej nich nikt z was tu nie przychodzi, bo poszczuję psami.
– Rozumiem. Ale wie pan co? Chciałbym panu coś jeszcze powiedzieć. Rzeczywiście, utrzymujemy kontakty z wieloma politykami. Rzeczywiście, bywa, że przyjmujemy od różnych organizacji. I rzeczywiście, ktoś może robi na nas szmalec. W zeszłym roku, w utrzymywanych przez nas domach, żyło około czterech tysięcy osób z kategorią E. W zeszłym roku, dzięki naszym pikietom, opóźniono otwarcie trzystu abortpunktów. Szesnastu naszych ludzi zostało pobitych. Jeden z nich nigdy już nie będzie władał lewą ręką. Drugi resztę życia przechodzi z twarzą pociętą szramami. Trzeci przez siedem miesięcy gnił w szpitalu. Rzeczywiście, nie jesteśmy czyści do końca. Ale coś jednak robimy, panie Tyson. Coś…
Odwrócił się i ruszył do końca. Zatrzymał się w progu, znów spojrzał na Tysona.
– Powiedziałem, żegnam.
– Jasne. No cóż, szkoda, wielka szkoda.
– Pana mi szkoda, bo będzie pan musiał stąd wracać. Do widzenia.
– Do widzenia – powtórzył Marlon – Aha, panie Tyson, byłbym zapomniał. Pan przecież nie ma psów.
„… Przez trzy miesiące w abortpunkcie w Norfolk utrzymywano przy życiu sześć osób. Osoby miały być poddane zabiegowi eutanazji między 23 III 2084 a 17 IV tegoż roku.