Литмир - Электронная Библиотека

Z powodu korków na drodze cieszył się nią trochę dłużej, niż zamierzał. Równie dobrze mógł pójść pieszo. Teraz już wiadomo, dlaczego bohaterowie nie korzystają ze środków komunikacji miejskiej, pomyślał, przyłączając się do tłumu kłębiącego się przy tylnych drzwiach. Dzień był upalny, czuć to było w autobusie; jedna z pasażerek miała przy sobie pakunek ze świeżymi rybami. Następnym razem pójdę pieszo. W porównaniu z tym spaliny na Bloor Street pachniały niczym wiatr za miastem.

Na straży przy krzakach bzu stał tylko jeden wózek i Rolanda ogarnęły złe przeczucia. Przyklęknął i wsunął głowę do liściastego tunelu. W środku pachniało zbyt przyjemnie, aby pani Ruth była w domu.

Nie było jej tam.

Jednakże pośrodku placyku, gdzie bezdomna kobieta zwykle siadywała, sterczał wbity w ziemię obdarty z kory patyk, na którym powiewał szary proporzec. Roland schylił się i zdjął go.

– Rachunek z Dominionu? – zdziwił się i odwrócił karteczkę.

Po drugiej stronie ledwo widać było wypisane bladym ołówkiem na wiotkim i wybrudzonym papierze słowa: „Kto wzniósł bariery?”

Rzeczywiście, kto? – pomyślał Roland i zmarszczył czoło. Ciekaw był, czy pani Ruth zawsze zostawiała tajemnicze wiadomości, kiedy wychodziła, czy miała to być konkretna odpowiedź na pytanie, które chciał jej zadać.

Co teraz mamy robić?

Kto wzniósł bariery?

Doszedł do wniosku, że nie była to najlepsza odpowiedź.

Wepchnął papier do kieszeni, wyczołgał się spod bzów i wstał, nie zważając na spojrzenia ciekawskich przechodniów. Pojazdy wlokły się po Bloor nieprzerwanym strumieniem, nie dając powodów do przypuszczeń, że od czasu, gdy wysiadł z autobusu, korek na Spadinie znikł w cudowny sposób. Zerknął na zegarek i westchnął. Dziesiąta trzydzieści trzy. Dlaczego ci wszyscy ludzie nie byli w domu ze swymi rodzinami?

Szybko rozejrzę się po sąsiedztwie. Nie mogła odejść daleko, bo zostawiła połowę swego doczesnego majątku.

Daru zachowywała pozory do chwili, gdy zamknęły się za nią drzwi windy, oparła się wtedy ciężko o pokrytą graffiti ścianę. Nie przypominała sobie, kiedy ostatni raz tak rozpaczliwie tęskniła za gorącym prysznicem. Odrzuciwszy warkocz przez ramię, spojrzała na zegarek. Siedemnaście po jedenastej. To wszystko wyjaśnia. Nie powinna była pozwolić, żeby pani Singh namówiła ją na trzecią kawę.

Podczas gdy winda ze zmęczonym pomrukiem przemierzała pozostałe dziewięć pięter, Daru obliczała, ile czasu zajmie jej dostanie się z korytarza między Jane i Finch, gdzie się znajdowała obecnie, do mieszkania Rebeki w śródmieściu. Przynajmniej tam późna godzina będzie działała na jej korzyść; o tej porze w czwartek aleja powinna być pusta. Pewnie jednak przyjadę za późno, żeby w czymkolwiek pomóc. Czasami odnosiła wrażenie, że na tym polegało jej życie – na chodzeniu za Ciemnością, zbieraniu resztek i próbach ich składania.

Mimo to nie żałowała, że postanowiła nie przerywać pracy, zamiast poświęcić cały czas Evanowi. Ludzie polegali na niej. Nie bezimienne masy ludzkości, ale pojedynczy ludzie. Potrzebowali jej i nie chciała zawieść ich zaufania. Małe bitwy często decydują o losach wojny, jak zawsze powiadał jej wuj Devadas.

Winda zatrzymała się ze zgrzytem na parterze. Drzwi rozsunęły się i zamknęły, chowając napis: „Tony kocha Shelley, Annę, Rajetę i Grace”.

Obrotny chłopiec z tego Tony’ego, – pomyślała Daru, idąc przez kiepsko oświetlony hall. Połowa żarówek była znów potłuczona i Daru zapamiętała sobie, żeby następnego dnia zadzwonić do dozorcy budynku. Oderwała taśmę izolacyjną od zamka, przywracając mu normalne funkcjonowanie. Drzwi zamknęły się za nią z satysfakcjonującym trzaskiem. Wszyscy „narzeczeni”, którzy nie zdążyli się zjawić, mogli teraz nocować na śmietniku.

Zostawiła samochód pod jedyną świecącą latarnią na parkingu dla gości, jak zawsze biorąc pod uwagę, że może go już nie ujrzeć. Podziemny parking był umiarkowanie bezpieczniejszy – jeśli drzwi w ogóle działały – lecz Daru ostatnio trzymała się z dala od garaży w piwnicach.

Po naciśnięciu na gaz kilka razy, by stary samochód zrozumiał, że to nie żarty, obróciła kluczyk w stacyjce… i nic.

– Nie bądź śmieszny – rzekła, próbując jeszcze raz z takim samym skutkiem. – Akumulator nie mógł jeszcze się wyczerpać. – Podniosła maskę i wysiadła, by zobaczyć, co się stało. Zrobiła tak dlatego, że nie cierpiała bezczynności, a nie dlatego, że wiedziała, czego szukać.

Akumulator się nie wyczerpał – po prostu go nie było.

Ojciec Daru, który kurczowo trzymał się tradycji hinduskiego stylu życia tak mocno, jak to było możliwe, zawsze obawiał się, że jego córka zarazi się manierami i moralnością ludzi, z którymi pracuje. Manier i moralności nie nabyła, lecz w ciągu lat zgromadziła bogate słownictwo, które by mu się nie spodobało. Skorzystała z niego teraz, zaczynając od angielskiego i przechodząc do francuskiego, hindu, portugalskiego, koreańskiego i do trzech słów, jakie znała po wietnamsku; słowa te były biologiczną niemożliwością w odniesieniu do samochodu, ale znacznie poprawiły jej humor.

Znów spojrzała na samochód. Dwadzieścia siedem po jedenastej. Komunikacja miejska kursowała do północy. Przerzuciła torebkę przez ramię i poszła na przystanek autobusowy. Zanim do niego dotarła, autobus minął ją z hukiem.

Przypomniała sobie kilka wyrażeń, których zapomniała przy samochodzie, jak również powtórzyła pod nosem ulubioną wiązankę. W złym nastroju czekała na następny autobus, który miał przyjechać według rozkładu za dwadzieścia minut.

Wydawało się, że mrok nocy zgęstniał.

Zaledwie tydzień temu Daru zrzuciłaby winę na swą wyobraźnię. Teraz wiedziała, że to nie złudzenie. Musnął ją ciepły podmuch wiatru. Wyczuła w nim znajomy, słodkawy zapach. Rozejrzała się wokół i zauważyła czerwone światełko na krawędzi cienia rzucanego przez blok mieszkalny. Panowała tam zbyt głęboka ciemność, by przeniknąć ją wzrokiem, lecz kiedy się wpatrywała, światło przesunęło się o dwie stopy w prawo, nasiliło się na chwilę, i znów przesunęło o dwie stopy.

Było ich trzech.

Mogła stać nieruchomo i sądzić, że jej nie dostrzegli. Byłoby to jednak głupie mniemanie, bo na ich widok ciarki ją przechodziły po plecach.

Mogła spróbować ucieczki do samochodu, mogła zamknąć drzwi i łudzić się nadzieją, że światło na parkingu ich odstraszy. Byłaby to daremną nadzieja.

Gdyby nie naprawiła zamka w hallu, mogłaby wrócić do pani Singh i poprosić o pomoc. Nie żałowała tego jednak, bo skoro ona nie mogła wejść, nie mogli wejść także ci trzej, którzy ją obserwowali.

Pozostanie na przystanku oznaczałoby jedynie, że łatwo zagrodzą jej drogę ucieczki.

Wyprostowała się i poszła chodnikiem w stronę odległych świateł dużego skrzyżowania. Przypuszczała, że gdzieś w głębi czuła strach, lecz gniew był jedynym uczuciem, jakie do niej docierało. Gniew, że coś takiego może się w ogóle wydarzyć. Gniew, że nie potrafi zatrzymać się i walczyć.

– Hej, śliczna mamuśko!

Głos odezwał się za jej lewym ramieniem. Jak zdołali podejść tak blisko? Nie marnowała czasu na zastanawianie się. Zaczęła biec.

Światło latarni zdawało się nie sięgać do samej ziemi i Daru biegła w swoistej strefie ciemności. Stukanie obcasów o płyty chodnika niemal zagłuszało odgłos pościgu. Oszczędzała siły na bieg; w tej okolicy nikt nie zareaguje na krzyk.

Niespodziewanie, prawie tuż przed nią, wyrósł młody mężczyzna, który rozłożył obie ręce i błysnął bielą zębów w ponurym uśmiechu.

– Zabawmy się – zamruczał.

Znajdując się zbyt blisko, by go wyminąć, zepchnęła go na bok uderzeniem ramienia i wtedy zobaczyła dwóch innych mężczyzn, którzy wyłaniali się z mroku.

– Następni? – wysapała i odważyła się na szybkie spojrzenie za siebie. Wydawało się, że pierwsi trzej ją doganiają. Daru wiedziała, że powinna trzymać się głównej ulicy, lecz wiedziała, iż to niemożliwe. Wciągając wielkie hausty wilgotnego powietrza, przyspieszyła i wbiegła w ciemny zaułek między dwoma budynkami. Może zgubi ich w labiryncie wieżowców.

51
{"b":"101351","o":1}