Литмир - Электронная Библиотека

Pani Ruth rozścieliła gazetę na wierzchu wypełnionego po brzegi wózka ze sklepu i przeczytała nagłówek, mrużąc oczy: „Nowoczesny cud – anioł objawił się na rogu Yonge i Carlton”. Artykuł przytaczał zeznania kilku niezależnych świadków, którzy widzieli stojącą na skrzyżowaniu podczas godziny szczytu świetlistą postać mężczyzny ze skrzydłami, oraz podawał, że opinie różnych Kościołów wciąż napływają. Pani Ruth parsknęła pogardliwie.

– Już ja wam pokażę opinię. Ktoś tu się trochę za bardzo szarogęsi. – Wepchnąwszy gazetę pod będący w doskonałym stanie kij hokejowy, który znalazła w stercie nieprzydatnych śmieci, które poza tym ją rozczarowały, zaczęła ciągnąć piszczący i protestujący wózek po ulicy. – Jeśli chcesz coś zrobić porządnie – poinformowała dwóch biznesmenów, przepychając się między nimi – musisz sam to zrobić.

– Poszły won! Ale już! – Tata niedźwiedź schylił się, podniósł kamień i cisnął nim w parę czerwonych pantofelków. Buciki odskoczyły z drogi i oddaliły się tanecznym krokiem, znikając w poszyciu leśnym.

Roland mocno przełknął ślinę i opanował odruch wymiotny. W pantofelkach były stopy, pomarszczone i zmumifikowane, lecz niewątpliwie stopy. W miejscach, gdzie skurczyło się wyschnięte ciało, przeświecały matowo kości.

– Strasznie dokuczliwe – wymamrotał człapiący naprzód tata niedźwiedź. -.Ale nie są groźne.

– Świetnie. – Roland starał się ukryć swój sarkazm. Miło byłoby dla odmiany spotkać lwy, tygrysy i niedźwiedzie, pomyślał. Gdy zerknął na tatę niedźwiedzia, dodał w myślach: Dobra, wykreślcie niedźwiedzie.

– Pani Sastri?

Daru odburknęła twierdząco, nie podnosząc głowy.

Biurokracja właśnie wypluła nowy stos formularzy wymagających od niej natychmiastowego zajęcia się nimi, a już miała trzy dni zaległości w pracy terenowej; nie miała czasu na jałowe pogaduszki.

– Pani Sastri, gdyby zechciała mi pani poświęcić kilka chwil.

Głos miał ciepłe i przekonywające brzmienie; był to głos osoby, która uznawała służenie jej za swe prawo.

Na jego dźwięk Daru przeszły ciarki po plecach. Brzmiał jakby znajomo, ale wiedziała, że nie był to głos żadnego z mężczyzn w biurze.

Im prędzej z nim pomówię, tym prędzej się go pozbędę. Westchnęła, podpisała dwa pierwsze dokumenty z wierzchu, odepchnęła stos na bok i tym samym ruchem obróciła się wraz z krzesłem.

– Mogę poświęcić panu jedną… – zaczęła i zamilkła, kiedy uświadomiła sobie, kto stoi w wejściu jej gabinetu.

Jego ciemne włosy były ostrzyżone krótko, zgodnie z wymogami mody. Pukiel gęstych włosów spadał z wdziękiem na czoło. Oczy miał bardzo niebieskie, otoczone firankami nieprzyzwoicie długich rzęs. Zęby błyszczały bielą na tle opalenizny koloru kawy z mlekiem. Miał na sobie bladoszary garnitur z surowego jedwabiu, nie grubą, bawełnianą koszulę, lecz Daru poznała go natychmiast. Zastanawiała się, czy Evan wiedział, jak dokładny był jego rysunek. Udało mu się nawet uchwycić pogardę, która kryła się pod powierzchownym wdziękiem.

– Tak? – Z zadowoleniem stwierdziła, że głos jej zadrżał jedynie odrobinę, a i nad tym szybko odzyskała panowanie. Widzialny nieprzyjaciel, z którym można było się bić, mniej ją przerażał od wroga czającego się w mroku. – Czym mogę służyć, panie…

Mężczyzna podniósł dłonie o długich palcach.

– Moje imię nie jest ważne. I mam wrażenie, że rzeczywiście może pani mi pomóc. Czy mogę usiąść?

– Czyż mogłabym panu przeszkodzić? – Daru uśmiechnęła się w wymuszony sposób. Wskazała gestem na drugie krzesło, które prawie niknęło pod stosami akt osobowych. Nie dostrzegła, jak to zrobił, lecz nagle pękające w szwach teczki znalazły się porządnie ułożone na podłodze, a jej gość zakładał nogę na nogę, poprawiając kant spodni.

– Przybyłem złożyć pani propozycję – rzekł.

– Jeśli zamierza mnie pan zabrać na bardzo wysoką górę – odparła Daru, zastanawiając się, czy ktoś ją usłyszy, gdyby krzyknęła – to szybko. Mam dużo pracy.

– Na bardzo wysoką górę. Tak. – Przeciągnął słowa, jakby zostawiały mu w ustach niesmak. – Ponieważ brak pani czasu na uprzejmości, sam z nich również zrezygnuję. Proponuję pani możliwość uporania się z tym wszystkim. – Ogarnął ręką cały wydział. – Koniec z robotą papierkową. Żadnej rządowej biurokracji. Koniec przymusu stania i przyglądania się, jak zła sytuacja przeistacza się w jeszcze gorszą. Mogę dać pani moc radzenia sobie z problemami i rozwiązywania ich na bieżąco.

Nie będzie już dzieci ginących na jej oczach. Nie będzie mężczyzn i kobiet, których niszczą trudne warunki, podczas gdy ona zmuszona jest przyglądać się bezradnie, bo nie ma środków na ich ratowanie.

– A jak ma wyglądać moja część ugody?

– Zaprzestanie pani walki ze mną.

– Cóż, w takim razie to raczej unieważnia całą pańską umowę, bowiem na tym to wszystko – wymach jej ręki był powtórzeniem ruchu mężczyzny – właśnie polega. Na walce z tobą. – Zmrużyła oczy. – Widzisz, ja cię znam; ty nie jesteś pięknym młodzieńcem w drogim garniturze. Jesteś gospodarzem domu, który wynajmuje rodzinie imigrantów gówniane mieszkanie w suterenie bez ogrzewania i z nieczynną ubikacją za dziewięćset pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, bo wiesz, że rozpaczliwie potrzebują dachu nad głową. Jesteś gnojkiem, który bije swą ciężarną dziewczynę prawie na śmierć, bo zapomniała przynieść mu piwa. Jesteś ojcem, który gwałci dziesięcioletnią córkę, a potem zrzuca na nią winę za to, co jej zrobił. I jesteś każdym sędzią, i każdym ławnikiem, który pozwala tym skurwysynom wymigać się od odpowiedzialności.

Mężczyzna przez chwilę siedział przyszpilony wzrokiem Daru, po czym wstał i wygładził nie istniejącą zmarszczkę na marynarce.

– Wie pani co, pani Sastri – w jego głosie pojawił się nieprzyjemny ton – pani zaczyna mnie denerwować.

– To doskonale – warknęła Daru – bo ty zawsze denerwowałeś mnie. A teraz spierdalaj z mojego biura.

Adept Mroku pokręcił głową.

– Co za język – rzekł z wyrzutem, lecz wyszedł. Daru rozprostowała dłonie, położyła je płasko na blacie biurka, żeby przestały drżeć, i usiłowała przypomnieć sobie, jak się oddycha.

– Popatrz no, Jack, czy on ci kogoś nie przypomina? – Stojąca przy windzie policjantka Patton wskazała mężczyznę, który wychodził z biura opieki społecznej.

Posterunkowy Brooks zmarszczył czoło.

– Czy to nie on…

Wtedy para niebieskich oczu wymazała tę myśl, a także wszystkie inne z nią związane.

– Wyglądacie państwo na zagubionych – powiedział mężczyzna, zatrzymując się przed nimi. – Mogę w czymś pomóc?

Rzeczywiście się zagubili; poza częścią dostępną dla ludności ratusz miejski w Toronto przypominał labirynt.

Szukamy niejakiej Daru Sastri.

– Och, tak mi przykro. – Mężczyzna doprawdy sprawiał wrażenie okropnie zmartwionego. – Wyszła z biura i nie wiadomo, kiedy wróci.

– Czy wie pan, dokąd poszła?

– Wiem tylko, że gdzieś do miasta. – Uśmiechnął się. – Czy chcecie państwo porozmawiać z kimś innym?

– Nie. – Patton westchnęła. Gdzieś do miasta. Świetnie. – To musi być ona.

Adept Mroku odprowadził wzrokiem policjantów do windy i rozkoszował się ich rozczarowaniem. Miał nadzieję, że sprawa, jaką mieli do pani Sastru, była ważna.

Las skończył się niespodziewanie. Jeszcze przed chwilą przedzierali się – lub w przypadku taty niedźwiedzia, szli jak burza – przez zarośla, a teraz spoglądali na step ciągnący się aż po horyzont.

– No, synu, dalej nie idę. – Tata niedźwiedź z roztargnieniem podrapał się za uchem. Zanurzył głęboko pazury w bujnym futrze i wydobył jakiegoś wijącego się wielonoga, którego odrzucił niedbałym pstryknięciem. – Tam dla mnie za dużo nieba, ale jeśli będziesz iść za słońcem, wszystko powinno się ułożyć pomyślnie.

– Iść za słońcem – powtórzył Roland, spoglądając na wysoką, błękitną kopułę nieba. Oczy, przyzwyczajone do przyćmionego światła w lesie, zaszły mu łzami. Zamrugał szybko, by je otrzeć z oczu. Słońce, które stało prawie w zenicie, płonęło goręcej i znajdowało się wyżej niż słońce w jego ojczyźnie.

40
{"b":"101351","o":1}