Литмир - Электронная Библиотека

Przesunął lekko Cierpliwość, poprawiał jej ułożenie tylko po to, by nacieszyć się jej dotykiem, i mocno zatrzasnął wieko. Nagle z futerału rozległ się cichy dźwięk, stłumiona, lecz stanowcza odpowiedź.

Roland otworzył futerał.

Cierpliwość wyglądała jak zawsze. Trącił palcem jej struny. Brzmiała jak zawsze. Tyle że nigdy się nie odzywała, gdy na niej nie grał. Wreszcie, gdy minęło kilka minut, a gitara i harfa nadal milczały, wzruszył ramionami i zamknął futerał. Biorąc pod uwagę wszystko, co przeżył, oceniał to zdarzenie na trzy w dziesięciopunktowej skali i nie sądził, aby skutki były groźniejsze od strachu, jaki wywołało.

– W porządku. – Wyprostował się. – Przepasałem swe biodra. Jak się stąd wydostaniemy?

Wydawało mu się, że gdzieś kiedyś czytał o tym, że mech porasta drzewa od północnej strony. Mech wokół niego rósł tam, gdzie mu się podobało, w kilku miejscach oznaczało to całe drzewo. Las uniemożliwiał Rolandowi dostrzeżenie słońca i żaden pomocny harcerz pragnący zdobyć sprawność tropiciela nie pojawił się, by wskazać mu drogę.

– I tak nie wiem, dokąd mam iść.

Wreszcie postanowił nadal podążać w kierunku, który wybrał podczas panicznej ucieczki – mniej więcej w dół – kurczowo trzymając się myśli, że w końcu musi napotkać kogoś, kto pokaże mu drogę do domu. Zwrócenie się do Ciemności nie może być jedynym wyjściem.

Wtedy ten przeklęty, cichy głos spytał: A jeśli to prawda?

– Przepraszam, czy my się skądś znamy?

Evan odwrócił się i spojrzał na młodą kobietę. Była tym, na kogo wyglądała, a nie wytworem Mroku, uśmiechnął się więc i odpowiedział:

– Nie sądzę.

Kobieta wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła jego ramienia powyżej bransolet.

– Jest pan pewien? – Czubkiem palca zakreślała kółeczka na jego skórze.

– Tak.

Powoli przesuwała dłoń po jego ramieniu i dotarła do barku, który zaczęła masować. Zbliżyła się tak bardzo, że przycisnęła biust do jego klatki piersiowej.

– To nieważne – westchnęła – teraz jesteśmy razem.

Evana na chwilę oszołomiła żądza, jaka płonęła w jej oczach, lecz zdołał potrząsnąć głową i łagodnie uwolnił się z objęć kobiety. Światłość ciągnie do Światłości, pomyślał, idąc dalej z uśmiechem, gdy młoda kobieta odeszła; zachował jedynie mętne wspomnienie zdarzenia, skutki nie były bardzo przykre.

Jednakże, gdy przeszedł dwie przecznice dzielące mieszkanie Rebeki od Yonge Street, podobne „skutki” odczuły kolejno trzy kobiety, z których jedna mogła być jego prababcią, dwaj mężczyźni, trzynastoletni chłopiec i żenująco kochliwy pies. Evan zatrzymał się na rogu, żeby się nad tym zastanowić. Zdawał sobie sprawę, że co najmniej dwie pary oczu wpatrują się w niego z nie ukrywanym pragnieniem.

Niczego nie może mi zrobić, bobym go znalazł, więc wydaje mu się, że utrudni moje poszukiwania, stawiając tych ludzi na drodze. Ponieważ Mrok nie naraził nikogo na niebezpieczeństwo, Evan był pełen podziwu dla jego zręcznego zagrania. Nie mógłby prowadzić poszukiwań, gdyby co chwila musiał się zatrzymywać i wyplątywać z objęć kolejnego wielbiciela; straty zarówno czasu, jak i mocy byłyby ogromne, zważywszy te pierwsze dwie przecznice. Po głębszym zastanowieniu zrobiło mu się zimno z wściekłości.

On manipuluje Światłością w tych ludziach; nie Mrokiem, ale Światłością!

Kiedy zabłysła moc rozgniewanego Evana, troje stojących najbliżej ludzi, w których Adept Mroku już wzbudził żądzę Światła, padło na kolana z wyrazem zachwytu i szczęścia na twarzach. Evan poczuł, że reaguje na ich pragnienie, że jego moc się objawia; wiedział, że każde z nich doznaje własnego objawienia Światłości. Chęć kontynuowania, przeciągnięcia całkowicie na stronę Jasności przynajmniej tych trojga, była silna i stanowiła być może największą pokusę, z jaką zmagał się na tym świecie.

Światłość bowiem mogła zniszczyć równowagę równie łatwo jak Mrok.

Każde zachwianie równowagi osłabiało jednak bariery i wspomagało Ciemność.

Wyciszył swą moc i zajął się naprawianiem szkód. Światłość była zbyt potężna, by mógł wymazać ją z pamięci, ale uczynił wszystko, co było w jego mocy, by zmniejszyć jej wpływ. Schronił się w zaciszu mieszkania Rebeki i zastanawiał się nad tym, co robić dalej.

Szarpiącemu się z harfą Rolandowi burczało w brzuchu. Do ust napływała mu ślina.

– Och, wybrałaś sobie świetny moment na zawieranie bliższej znajomości z krzakiem – mruknął, starając się rozplatać struny harfy z gąszczu liści i gałązek. Jego palce były dziwnie niezdarne, być może dlatego, że myślał tylko o kuszącej woni pieczonego mięsiwa. Na ledwo widocznej wśród drzew polanie widział zarys domu; byłby już tam, gdyby harfa nie zaplątała się w zaroślach.

Roland zmarszczył czoło, ostrożnie odczepiając pękniętą strunę, która owinęła się wokół mocnej gałęzi. To prawda, że gnany głodem pędził przed siebie dość szybko, jednak wydawało mu się, że dobrze przywiązał taśmę do harfy; nie powinna była się obluzować. Znów zaburczało mu w brzuchu. Minęło ponad dwanaście godzin od chwili, gdy zjadł ostatni posiłek. Umierał z głodu.

– Już. – Odczepił wreszcie harfę i przerzucił ją przez ramię. – A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, zajmę się zdobyciem czegoś do jedzenia. – Chwycił Cierpliwość i ruszył w stronę polany. – Może za śpiew dostanę kolację. Śniadanie. Cokolwiek.

Harfa brzęknęła cicho. Cierpliwość odpowiedziała.

Roland westchnął.

– W porządku, będę uważał. W końcu – sięgnął do tyłu i poklepał rzeźbione drewno – przypuszczam, że nie było to dla ciebie milsze niż dla tego krzaka. Ale ty – dodał, potrząsając delikatnie Cierpliwością – jesteś w futerale. Na co ty się uskarżasz?

Rozległ się stłumiony przez filc i winyl niedwuznaczny dźwięk gwałtownie szarpniętej struny G.

– Kobiety. – Roland przewrócił oczami. Nawet szczególnie mu nie przeszkadzało, że teraz gitara wydawała dźwięki bez jego dotyku. Zawsze uważał, że ma własną osobowość. Poza tym, pomyślał, przedzierając się powoli przez zarośla, nic, co wydarzy się w ciągu dnia, nie może cię zaskoczyć, jeśli o świcie o mało co nie zostałeś zjedzony przez olbrzymów.

Zatrzymał się na skraju polany i osłupiał ze zdziwienia.

Ściany małej chatki o stromym dachu zrobione były z kwadratowych pierników, które ustawiono jeden na drugim i połączono zaprawą z twardego, białego lukru. Okrągłe gonty na dachu były z ciasteczek – z kawałkami czekolady, sądząc z wyglądu – a drzwi i okiennice z cukrowych tafli z orzeszkami ziemnymi. Na podwórzu zauważył kilka okrągłych zagród i sądził, że przeznaczone były dla bydła, bo wykonano je z drewna. Pod ścianą chatki dymił mały, ceglany piec – to z niego bił ten cudowny zapach, który go tutaj przywiódł.

Chłonął zapach i już miał zamiar zbliżyć się do domku, ale cofnął się, dręczony jakimś nieuchwytnym wspomnieniem. Wszystko wydawało się takie znajome…

Drzwi chatki otworzyły się. Roland zamarł, gdy spiesznie wyszła z nich siwowłosa staruszka. Niosła wielką, drewnianą łopatę i Roland domyślił się, że chciała wyjąć to, co piekło się w piecu. Nigdy nie widział, żeby ktoś używał takiej łopaty poza pizzerią, jednakże do tej pory nie widział też pieca na wolnym powietrzu ani chatki z piernika, więc zbył to wzruszeniem ramion. Nie będzie staruszce teraz przeszkadzał, bo jeszcze się poparzy. Poczeka, aż odejdzie na bezpieczną odległość, i wtedy zajmie się śniadaniem.

Przez śnieżnobiały fartuch staruszka otworzyła drzwiczki pieca. Woń buchająca z wnętrza była jeszcze silniejsza.

Roland szybko przełknął ślinę. Jestem taki głodny, że zjadłbym… dziecko.

Na końcu łopaty leżał skulony w pozycji embrionalnej siedmioletni chłopiec. Gorąco zmieniło jego włosy w skręconą szczecinę. Skóra, z wyjątkiem miejsc, w których tłuszcz wypłynął na powierzchnię, wciąż jeszcze skwiercząc i trzaskając, była przypieczona na złotobrązowy kolor.

Żołądek podszedł Rolandowi do gardła, świat zawirował przed oczami; zanim uciekł, przez głowę przebiegła mu histeryczna myśl: w bajce nigdy ich najpierw nie rozbierała.

38
{"b":"101351","o":1}