Литмир - Электронная Библиотека

– Cóż, w końcu to moje zajęcie.

Mimo wszystko Roland nie potrafił powstrzymać się od śmiechu. Znów skręcili w lewo, do małego parku za Centrę i szli teraz po trawie w stronę wysokich wieżyc kościoła Świętej Trójcy.

– Więc kuś, ale ostrzegam cię, nie pragnę niczego, co możesz mi dać.

– Ostatnio pragnąłeś jednak czegoś innego.

Zarys policzka Evana, długa linia jego ud, żar w jego dłoniach…

– Nie. – Roland stanowczo pokręcił głową. – Nie, nie pragnąłem.

Adept Mroku wyglądał na zaskoczonego.

– Wypierasz się swego pragnienia Światłości?

Roland otworzył usta, żeby powiedzieć „tak”, nie mógł bowiem przyznać się przed Mrokiem do czegoś, do czego nie mógł przyznać się przed samym sobą. Zatrzymał się jednak, nagle świadom niebezpieczeństwa, jakim było okłamanie Ciemności. Zdał sobie sprawę, że kłamstwo byłoby wyparciem się Światłości, słowa natomiast, z których się składało, były nieważne.

– Nie – powtórzył jeszcze raz, powoli i wyraźnie. – Nie wypieram się mojego pragnienia.

– Ale powiedziałeś…

– Zaprzeczyłem temu, że pragnąłem ostatnio czegoś innego. – Co nie było dokładnie prawdą, lecz Roland sądził, że ujdzie mu to na sucho. – Pragnąłem miłości już wcześniej. Ale po co to sondowanie? – Rzeczywiście, po co?, pytał sam siebie, obracając tę koncepcję w myślach i czując się tak, jakby przed chwilą oberwał cegłą. Evan miał rację. Nie ma nic złego w kochaniu. Zaczekaj, aż go znowu zobaczę, a wtedy… Przerwał rozmyślania. Nie był pewien tego, co zrobi, ale przynajmniej wiedział, że przestał uciekać. Światło przy drzwiach kościoła padło na twarz Mroku i Roland uświadomił sobie, że znów wygrał.

– Nie to zamierzałem ci zaproponować – warknął Adept, gdy zawrócili w stronę Centrę. – Nie tego pragniesz najbardziej.

– Więc? – zachęcił go Roland, chcąc być, jak zasugerował Mrok, wielkodusznym zwycięzcą.

Adept nabrał głęboko tchu i przyłożył dłoń do szklanych drzwi wiodących do centrum handlowego. Drzwi się otworzyły.

– Hej, przecież jest po północy. Nie powinny być otwarte.

– Nie były.- Adept posłał mu przez ramię szeroki uśmiech. Jego niebieskie oczy wydawały się w słabym świetle prawie czarne. – Wchodzimy.

Roland wzruszył ramionami.

– Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B… – I wszedł za nim.

Wnętrze Eaton Centrę w nocy wyglądało inaczej, zupełnie jak scena czekająca na aktorów. Ich buty na miękkich podeszwach nie wydawały dźwięku podczas stąpania po płytkach posadzki. Przeszli przez rozległą halę i zatrzymali się za szklanymi drzwiami prowadzącymi na Yonge. Po drugiej stronie szyby, w miejscu, gdzie grali, były teraz jedynie śmieci.

Ciemność zrobiła gest dłonią o długich palcach.

– Proponuję ci to, czego doświadczyłeś tam dzisiejszej nocy…

– To już należy do mnie – rzekł pogardliwie Roland, czując resztki ciepła tej potęgi. – Wypłynęło z mojego wnętrza, nie z jakiegoś zewnętrznego źródła. Nie możesz mi tego dać ani odebrać.

– Nie pozwoliłeś mi dokończyć – westchnął Adept Mroku. – Sprawię, że to, czego zaznałeś dzisiejszej nocy, będzie płynęło z twoich własnych pieśni.

– Moich własnych…

– Tak. Twoje słowa, twoja muzyka będzie miała moc poruszania ludzi. Nie tylko granie dzieł innych twórców.

– Moje…

– No więc – uśmiechnął się Mrok – czyż nie tego właśnie pragniesz ponad wszystko?

– Tak. – Roland ledwo wykrztusił to słowo. Mieć to, czego brakowało jego piosenkom. Przemawiać wreszcie własnym głosem. Widzieć, że muzyka, którą komponuje, znaczy coś dla innych; że pobudza ich do łez, śmiechu czy gniewu; że przetrwa i będzie wciąż wywierała ten sam wpływ, kiedy jego już dawno nie będzie. Często myślał, że oddałby za to swą duszę. Teraz miał taką szansę.

– No i jak, zawieramy umowę?

Evan tak naprawdę go nie potrzebuje. Poza tym, dziś już zrobił swoje w walce z Ciemnością. Pokonał ją nie raz, lecz dwa razy. Czy to nie wystarczy?

– Rolandzie?

Jego piosenki. Jego muzyka.

– Czy zawieramy umowę?

Wiatr cisnął w drzwi czerwono-białym papierkiem po pieczonym kurczaku.

Rolandzie, oni mają kurczaka.

Widzę, dziecino.

Czy Rebecca będzie jeszcze chciała słuchać jego piosenek, jeśli ustąpi? Coś mu podpowiadało, że nie. Cóż jednak znaczy opinia jednej przygłupiej dziewczyny w porównaniu z resztą świata?

Czuł, że drży, i nie mógł podnieść głowy. Jego głos był ledwo słyszalny.

– Nie.

Dużo znaczy.

– Nie?

Wiedział, że powinien czuć uniesienie, iż jeszcze raz okazał się dość silny, lecz miał jedynie bolesne poczucie straty.

– Robisz błąd, Rolandzie. – Adept Mroku wzruszył ramionami. – Ale to twój błąd.

– Bardzo spokojnie się z tym godzisz – rzekł Roland z pewnym zaskoczeniem. Nie był całkowicie pewny, czy podoba mu się takie nonszalanckie podejście do jego poświęcenia.

Adept przycisnął dłoń do drzwi, które ponownie się otworzyły.

– Jednych się zdobywa, innych się traci. Ojej – przerwał – wygląda na to, że twoi przyjaciele w niebieskich strojach wciąż tam są. Nie sądzę, żeby bardzo się ucieszyli, widząc, jak wychodzisz z zamkniętego gmachu.

Roland przeniósł wzrok z dwóch gliniarzy na Adepta Mroku i uświadomił sobie, że mówi chyba najgłupszą rzecz w swoim życiu, nie miał jednak wątpliwości, iż policji się boi, a jeśli chodzi o Ciemność – czuł się zmieszany.

– Co zrobimy?

– Oczywiście wyjdziemy tylnymi drzwiami. Przeszli przez halę z powrotem do drzwi, które zaprowadziły ich na drugą stronę kościoła.

– Obeszliśmy kościół Świętej Trójcy dookoła – stwierdził Roland, kiedy zatrzymali się pod tym samym reflektorem na kościelnym murze.

– Tak – powiedział Adept Mroku – wiem.

Roland oparł się o kamienną ścianę i zaczerpnął głęboko wilgotnego powietrza.

– Nie potrafię cię zrozumieć. Nie jesteś taki, jak sobie wyobrażałem. Jesteś taki… cóż, z bliska nie jesteś wcale taki przerażający.

– Czyżby? – rzekł Adept Mroku. I nagle stał się bardzo przerażający.

Nogi ugięły się pod Rolandem, kolana uderzyły o beton. Jego umysł, który próbował ogarnąć bezmiar zła, z jakim miał do czynienia, nie mógł ogarnąć niczego więcej. Roland usiłował odwrócić wzrok, lecz nie zdołał. Próbował krzyczeć, lecz nie mógł. Zmusił oporne wargi do wypowiedzenia jednego słowa, które wydostało się z jego ust jak skowyt.

– Evan…

Mrok uśmiechnął się.

– Za późno.

– Hej, Marge!

Posterunkowy Patton przystanęła z dłonią na drzwiach komisariatu i zaczekała na pracownicę cywilną, która biegła do niej, machając kawałkiem papieru.

– Znalazłam tego faceta, którego szukałaś!

– Szybko się uwinęłaś. – Policjantka puściła drzwi i wyciągnęła rękę.

Kobieta podała jej dokument, uśmiechając się od ucha do ucha.

– To nie było trudne. Raczej trudno go nie zauważyć. Nie dziwię się, że zapamiętałaś jego wygląd.

Posterunkowy Patton rzuciła okiem na wydruk i pokiwała głową w zamyśleniu.

– Tak, ja też się nie dziwię. – Zdjęcie nie oddawało w pełni jego urody; nie mogło pokazać blasku we włosach ani olśniewającego uśmiechu. Kiedy zobaczyła go w hotelu, wiedziała, że musiała go już gdzieś widzieć. – A więc zgarnęliśmy go podczas zamieszek… Evan Tarin, tak? – Policjantka wepchnęła kartkę do kieszeni. – Dzięki, Haniu. Nigdy nie przestajesz mnie zadziwiać tym, co udaje ci się wyciągnąć z komputera.

Hania wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się.

– Na tym polega moja praca. To akurat było łatwe.

Kilka minut później, już w samochodzie patrolowym, posterunkowy Patton rzuciła koledze wydruk na kolana.

– A nie mówiłam – powiedziała, kiedy na niego spojrzał. Czytając informacje, posterunkowy Brooks tylko coś odburknął.

Policjantka z zarozumiałą miną postukała palcami w deskę rozdzielczą.

– Wiedziałam, że w mieście nie może być dwóch tak przystojnych mężczyzn.

– Cóż, bardzo ci dziękuję, Mary Margaret. – Oddał jej kartkę i włączył silnik. – Co teraz zrobimy?

35
{"b":"101351","o":1}