W takim stanie ducha nie mogłem pozostać w obozie. Całe dnie spędzaliśmy w pobliżu M'Bumby. Każda godzina mogła przynieść decydujące starcie i do wściekłości doprowadzała mnie myśl o tym, że mógłbym je przegapić.
***
Już od pierwszej chwili zrozumiałem, że popełniam błąd i że za to zapłacę. Moje rany, które znalazły nieco ukojenia podczas nocy, otworzyły się na nowo praktycznie natychmiast, powodując, że każdy krok wymagał dużej siły woli. Ostatnia noc spędzona w dżungli i marne dwie godziny snu nie poprawiły sytuacji. A teraz jeszcze to wszystko zaczynało gnić!
Podskakując na jednej nodze znalazłem sobie rozwidlony kij i przyciąłem go tak, by służył mi za kulę. Przywiązałem but do pasa i podjąłem na nowo marsz, powtarzając sobie, że teraz nie trzeba się Skarżyć, lecz iść. Iść! Iść! Podskakiwałem, pomagając sobie piętą, ze stopą w powietrzu, ociekając potem pod wpływem dodatkowego wysiłku, jaki w to wkładałem. Iść, dalej!
Odgłos strzału, daleko przede mną, sprawił, że stanąłem jak wryty. Potężny huk kalibru 478. To Paulo.
Więc już! Dostali go! Och! Skurwysyny! Ustrzelili go.
Rozległ się drugi strzał. Tym razem to 375! Montaignes! Dlaczego strzelano drugi raz? Co nawaliło? Zapominając o cierpieniu zacząłem biec i po paru metrach odrzuciłem kulę.
Nie chodziło o M'Bumbę. Ci dwaj kretyni strzelali w powietrze z radości. Bez tchu, przebiegłszy całą odległość, przy czym po twarzy chłostały mnie gałęzie i musiałem przeskakiwać parę strumyków z bosą stopą, rozczarowany patrzyłem na ich znalezisko.
Na polance leżały dwa szkielety słoni. Ich wielkie białe kości były nienaruszone, ułożone tak jak w momencie ich śmierci. Leżały jak dwa pomniki, jeden naprzeciw drugiego, niemal głowa w głowę, pośrodku grubego kobierca ciemnej i chaotycznej roślinności. Słońce, przeświecające przez szpary w koronach drzew, posyłało na polankę żółte, ciepłe promienie. Wielkie budzące respekt kości, w tej ograniczonej przestrzeni, wyglądały jakby spoczywały w krypcie. – Forsa! – ryczał Paulo biegnąc w moim kierunku. – Forsy jak lodu!
Rzucił się na mnie i objął jak gracz futbolowy po strzeleniu bramki.
– Elias! Wyobrażasz sobie? Uściskaj mnie! Nie chcesz mnie pocałować? To wielka wygrana! Los na loterii! Wystarczy się schylić. To Najświętsza Panienka położyła je nam na drodze! Elias! Ej! Elias, do cholery, powiedz coś! Nie sprawia ci to przyjemności czy co? No uśmiechnij się, do cholery!
Montaignes, który przyglądał się szkieletom dwa razy większym od niego, posłał mi uszczęśliwiony uśmiech.
– Nie brakuje ani jednej kostki – oznajmił mi jak jakąś wielką nowinę. – Widziałeś te kły?
– No pewnie, że widział te kły! – ryknął Pauło prosto w moje ucho. – Elias! Do kurwy nędzy, nie pocałujesz mnie?
Opętany myślą, że M'Bumba nadal był na wolności, z dużym opóźnieniem zdałem sobie sprawę z tego prezentu. To były szkielety dorosłych słoni. Starych nawet, sądząc po imponującej wielkości kłów. Za przykładem Paula szybko przeliczyłem je na gotówkę i mnie również ogarnęła radość. Było tu parę tysięcy dolarów. Cokolwiek by się teraz wydarzyło, rezultaty wyprawy nie mogły być złe. Już teraz przyniosła nam więcej, niż wynosiły jej koszty. Kość słoniowa, która spadała nam prosto z nieba, załatwiała nasze sprawy finansowe na dłuższy czas.
Paulo długo jeszcze ryczał swoje podziękowania pod adresem Ducha Świętego, z rozłożonymi ramionami, zaciskając w dłoni kalkulator, stojąc pośrodku polanki. Moja radość trwała krótko. Ostatecznie rozwaliłem sobie stopę podczas biegu i teraz bolało mnie już bez przerwy, nawet bez dotykania ran.
Siedząc z wyciągniętą nogą z najwyższym trudem przekonałem tego egoistę, Paula, by zostawił kość słoniową na miejscu i że wrócimy ją piłować i przenosić następnego dnia, po odpoczynku. Myśl o pozostawieniu tutaj pieniędzy była mu wstrętna, ale – widząc mój stan – w końcu się zgodził.
Zaczął wówczas gorączkowo biegać wokół polanki, z, maczetą w ręku, potężnymi ciosami waląc w pnie drzew.
– Paulo! Dosyć już tego, wystarczy! I tak tropiciele jutro znajdą drogę…
– Nie, proszę pana! – wrzeszczał, mokry od potu. – Ktoś musi porobić znaki! Nie zostawia się za sobą skarbu nie robiąc na drodze znaków, proszę pana!
Wreszcie, kiedy opatrzył już wielkimi białymi nacięciami praktycznie wszystkie okoliczne drzewa, pan Paulo raczył schować swoje narzędzie i podać mi ramię, żeby mnie podtrzymać. Rzucił jeszcze ostatnie rozczulone spojrzenie na szkielety i ruszyliśmy, trzymając się pod ręce i utykając, w długą drogę, która dzieliła nas jeszcze od obozu.
Mała wybiegła nam na spotkanie, za nią Bebe i okrągła sylwetka Tatave. Niepokoili się naszą długą nieobecnością – nie było nas już od dwóch dni – a teraz jeszcze przerazili się widząc, że idę podtrzymywany przez Paula i Montaignes'a. Mała pomyślała zapewne, że jestem ranny i, jak się wydaje, ulżyło jej, kiedy zobaczyła, że chodziło jedynie o chique, które nadal pastwiły się nade mną. Zaraz też pobiegła grzać wodę, by zrobić mi kąpiel nóg.
Błogosławieństwem była chwila, kiedy zanurzyłem swoje giczoły w misce gorącej i pachnącej wody, którą przygotowała dla mnie pod moskitierą. Montaignes doradził mi, bym tak siedział, aż woda wystygnie, po czym z poważną miną obejrzał moją stopę. Obmacywał kciukiem moje rany, oglądał je szczegółowo znad okularów, robiąc przy tym precyzyjne, profesjonalne ruchy i wydając ciche, pełne dezaprobaty cmoknięcia. Westchnął, poprawił na nosie okulary i posłał mi lekarski uśmiech, żeby mnie uspokoić.
– Dam ci antybiotykową zasypkę. Zresztą, niczego innego nie mam. A nawet tego nie mam wiele.
– Dobra, zasyp mi.
– Tylko że… Słuchaj, Elias. Nie krzycz, posłuchaj. W twoim stanie, jeśli nadal będziesz chodził, czeka cię ogólna infekcja. Posłuchaj mnie. Chcę tylko, żeby to do ciebie dotarło: jeżeli teraz ci się nie zabliźnią, czeka cię zakażenie krwi. Zrozum mnie dobrze: to musi nastąpić.
Popatrzyłem na niego, przyjrzałem się swojej stopie w miednicy. Znów spojrzałem na Montaignes'a, z jego poważną miną za okularami, i wybełkotałem:
– Chyba nie mówisz poważnie, Montaignes?
– Bardzo poważnie, stary.
– Więc co mam zrobić, doktorze?
– Trzy do czterech dni bez ruchu, drogi pacjencie. Nic ci nie pomoże. Kategoryczny zakaz polowań.
***
O! Kurwa! Miałem wszystkiego dość. Już od dziesięiu dni upierdolony taplałem się w błocie, w wodzie, w piekle tej zasranej dżungli; latałem za tym słoniem jak dziki, w każdy kolejny boży dzień; przykładałem się do tego, jak potrafiłem, i wiadomo było, że w końcu go dorwiemy.
M'Bumba męczył się. Wkrótce zacznie popełniać błędy, a wtedy go dorwiemy. Była to kwestia dni. Odwaliłem całą brudną robotę w tym cholernym polowaniu, a teraz miało mnie ominąć najlepsze. To świństwo.
Diagnoza doktora Montaignes'a była dla mnie jak walnięcie po łbie. Bardziej przygnębiony niż dziecko pozbawione deseru, zamknąłem się w sobie i przez dłuższy czas pogrążyłem się w milczeniu.
Zapadał wieczór, a ja nie ruszyłem się z miejsca. Paulo i Montaignes wesoło rozmawiali z Małymi Ludzikami. Stary, wymyty, ogolony, przebrany, z mokrymi jeszcze włosami, częstował anyzówką i perorował, lekko już podchmielony.
– No, wielkoludzie, takie rzeczy tylko Paulo potrafi znajdywać. Ja mam nie tylko szczęście, ja mam nosa.
Tropiciele szczebiotali wesoło i wyglądało na to, że anyzówka im smakuje. Mała i Tatave energicznie krzątali się w kuchni. Kiedy Mała dowiedziała się o naszym znalezisku, klasnęła w dłonie i rzuciła się, by przygotowywać ucztę, przewidując oblewanie. Wszyscy szykowali się na wesołą zabawę.
Za nami, nad sawanną, słońce zafundowało sobie jaskrawo czerwony zachód, tworząc całą paletę ognistych kolorów, które pochłonęły moją uwagę. Przytłaczał mnie potężny blues, zapewne spotęgowany zmęczeniem.