Posuwaliśmy się do przodu podejmując nadzwyczajne środki ostrożności. Kilka kroków, po czym całe minuty nieruchomego oczekiwania. Wystarczyło, by zmienił się kierunek wiatru, i całe stado pogalopowałoby dalej.
Wreszcie osiągnąłem odpowiednią odległość – mniej niż pięćdziesiąt metrów od bawołów. Tam, gdzie skubały trawę, roślinność była niższa; dochodziła im najwyżej do kolan. My byliśmy ukryci na skraju wysokich traw.
Powoli przygotowałem Winchester. Nie podnosząc się, ostrożnie opuściłem lufę i wycelowałem w odległy punkt, gdzieś poza stadem. Potem skoncentrowałem się przed szybką akcją, rozkoszując się napięciem. Teraz!
Nie trwało to dłużej niż cztery czy pięć sekund. Strzeliłem nad stadem, w kierunku wzgórz, daleko za nim. Winchester wbił mi się w ramię, ucho miałem zatkane co najmniej na godzinę. Huk wystrzału spowodował, że bawoły podniosły głowy, spięte, nieruchome, węsząc powietrze, na ułamek sekundy.
Następnie wystrzał rozniósł się po sawannie, odbił od wzgórz i echo powróciło do stada, któremu wydało się, że grzmot dobiega od tytu. Pięćdziesiąt ciemnych zwierząt o szerokich rogach jednym ruchem wyprostowało się, odwróciło i rzuciło do ucieczki.
Wstałem przykładając karabin do ramienia. Ziemia zadudniła. W pełnym galopie stado szarżowało wprost na mnie. Na linii celownika zobaczyłem czoło jednego z nich. Strzeliłem. Dostał w środek głowy i runął do przodu w tumanie kurzu.
Wówczas stado rozdzieliło się na dwie części, a każda z nich ominęła nas z jednej strony wśród tętentu kopyt, podrzucając do góry kępki ziemi i traw. Hałas oddalał się i po chwili zapadła martwa cisza.
***
Upolowałem bardzo ciemnego, prawie czarnego byczka o grubych, zagiętych rogach, które schodziły w dół po obu stronach głowy, a następnie podchodziły do góry, zakończone ostrymi szpicami. Czoło strzaskane było na kawałki, z pyska wystawał czerwony, pulsujący język.
Tatave, unosząc do góry kciuk, długo gratulował mi strzału, po czym bez zbędnych ceregieli zabrał się do ćwiartowania zwierzęcia, by uprzedzić nadejście intruzów: drapieżników lub padlinożerców. Najpierw rozciął na całej długości skórę na brzuchu i zagłębił ręce. Wygarnął śmierdzący kłąb trzewi na piasek. Później wielkimi pociągnięciami maczety zaczął wykrawać nieregularne kwadraty fioletowego, lepkiego mięsa, z rękami umazanymi zakrzepłą krwią aż po łokcie, depcząc po wnętrznościach i nie zwracając na to uwagi. Kiedy jego jutowy worek, ociekający krwią, wypełniony był co najmniej dwudziestoma kilogramami mięsa, odwrócił się do mnie i oznajmił z tym swoim szerokim uśmiechem:
– Stek!
Wróciliśmy do obozu, pozostawiając na miejscu resztki ofiary.
Wlokłem się z tylu, utykając na lewą nogę. Każdemu krokowi towarzyszył przeszywający ból, przebiegający w górę aż po udo. Aby nie być ciężarem, krzyknąłem do pozostałych:
– Nie czekajcie na mnie! Idźcie przodem, ja dojdę! Oddalili się stopniowo i szybko zniknęli mi z oczu w tym gęstym, wilgotnym lesie. Stan mojej lewej stopy zawdzięczałem chique. Są to małe, miedzianoczerwone owady, żyjące w ziemi i atakujące stopy. Wpijają się w ciało dziesiątkami, jak kleszcze, i składają pod skórą setki jajeczek. W ten sposób ich larwy, mikroskopijne robaczki, mają zapewnione wyżywienie od chwili przyjścia na świat.
Sympatyczne te istoty szybko się rozmnażają. Stopa, którą zwykle atakują od spodu, u nasady palców, pokrywa się otwartymi ranami rojącymi się od pasożytów i błyskawicznie się rozszerzającymi. Ponadto roznoszą gorączkę i zakażenie krwi, nie licząc wszelkich infekcji, które w dżungli zagrażają każdej otwartej ranie.
***
Nie mogłem już wytrzymać. Po raz pierwszy od wyruszenia z obozu, poprzedniego dnia rano, przyznałem sobie prawo do odpoczynku i uznałem, że ból był silniejszy ode mnie.
Siadłem na martwym pniu drzewa. Bez tchu. Rozwiązałem sznurowadło mojego wysokiego buta, oblepionego błotem, i ostrożnie ściągnąłem go, choć najlżejsze dotknięcie ran powodowało, że musiałem zaciskać zęby.
Pod stopą miałem dwie dziury. Pierwsza, okrągła, wielkości monety, u nasady grubego palca, nie była zbyt bolesna. Po prostu widać było żywe mięso. Druga, dłuższa, ciągnąca się wzdłuż nasady palców przez całą szerokość stopy, pokryta była białawą warstwą ropy, napęczniałą, grubą na centymetr.
– Kurwa! Robi się zakażenie!
Nożem odciąłem rękaw koszuli i zrobiłem z niego tampon, którym nacisnąłem na kieszeń ropy. Wypływający płyn był obrzydliwy, białożółty, i wydzielał zgniłą woń. Na szczęście jeden z Małych Ludzików za pomocą zaostrzonego bambusa zeskrobał wszystkie jajeczka. Byłem więc pewny, że nie będzie więcej robaków. Niemniej rany były fioletowe, z sinymi brzegami, i wyglądało to niepokojąco. Kiedy udało mi się, na ile to było możliwe, wycisnąć całą ropę, daleko odrzuciłem szmatę.
Z zadowoleniem wyciągnąłem nogę. Po opróżnieniu ogniska infekcji kuku nie było już takie straszne, jak mogłoby się wydawać. Kiedy nic nie dotykało moich ran, prawie ich nie czułem.
***
Panował ciężki, przesycony wilgocią upał, który przylepiał mi koszulę do ciała. Po twarzy bezustannie ściekał pot. Brak światła, zatrzymywanego przez wysokie drzewa, sprawiał, że było jeszcze bardziej duszno.
Było gorąco jak w szklarni, toteż rozszalała się tu orgia roślinności, prawdziwe nawarstwienie palm, lian i ogromnych roślin nasyconych wodą. Ziemia była miękka jak gąbka, a w okolicy pełno małych strumyków, które wpadały do Sanghi, toteż naturalnie pojawiło się błoto.
Ekspedycja opuściła obozowisko wczesnym rankiem poprzedniego dnia. M'Bumba nigdy dotąd nie zaciągnął nas tak daleko. Przeszliśmy wzdłuż Sanghi ze dwadzieścia kilometrów. Odkąd M'Bumba wszedł do tego dziewiczego lasu, zakreślił wielki łuk. Początkowo szedł na północ, oddalając się od rzeki, później skręcił i pod koniec dnia kierował się prosto na zachód.
Znajdowaliśmy się już zbyt głęboko w lesie, by liczyć na powrót przed zapadnięciem nocy. Postanowiliśmy więc kontynuować polowanie. M'Bumba ponownie zmienił kierunek, zawracając ku rzece bez wyraźnej przyczyny, i musieliśmy spędzić noc w spartańskich warunkach, oblepieni wilgocią, po skromnej i zimnej kolacji.
Tego ranka zrozumieliśmy, że M'Bumba szedł teraz na wschód, równolegle do Sanghi, w kierunku obozowiska, z którego "wyruszyliśmy.
– Kpi sobie z nas – westchnął Paulo. – A my łazimy jak idioci! Ale przysięgam, że on zmęczy się wcześniej niż ja!
***
Z typowym dla mnie oślim uporem wyruszyłem na to polowanie mimo powszechnej dezaprobaty. Moi dwaj towarzysze uważali, że – biorąc pod uwagę stan mojej stopy – lepiej bym zrobił siedząc spokojnie i czekając, aż rany się zabliźnią. Montaignes, który uważnie przyglądał się każdemu ruchowi Małego Ludzika podczas operacji, był bardzo zafrasowany, i choć nic nie powiedział, zdenerwowałem go swoim uporem, by z nimi pójść.
– Masz sześćdziesiąt procent szans na zakażenie krwi. Poczekaj, aż to się zasklepi. Zwariowałeś!
Być może… Niewykluczone, że się to źle skończy i że umrę, ale problem polegał na czym innym. Nie byliśmy już na tym etapie rozważań. M'Bumba zbyt długo wodził nas za nos. Zbyt długo sobie z nas kpił. Jego wyzwanie nie mogło się przedłużać.
Moim obowiązkiem wobec siebie samego było zabić skurwysyna. Jeśli chciał mnie sprowokować, to mu się udało. Zgodziłem się, by to polowanie zamieniło się w walkę, i zamierzałem posłużyć się wszystkimi moimi możliwościami. Teraz była to już sprawa osobista między mną a nim. Magia czy nie magia, zdecydowany byłem dostać go za wszelką cenę i mieć przyjemność, by osobiście zastrzelić tego starego sukinsyna.