1. Jak skończy Bestia plugawa, imion wszetecznych pełna i dlaczego?
2. Ile trwać będzie panowanie na Ziemi Boga i 144.000 jego najwierniejszych uczniów?
3. Co ty robisz na swoim odcinku, by przyspieszyć zagładę Świata Pogan i nadejście Rządu Bożego?
Tu Człowiek, Który Wiedział Wszystko, na chwilę przerwał, by popatrzyć z nabożeństwem na zamieszczony obok obrazek (srogi, zawzięty starzec z długą brodą, siedzący na wysokim tronie, z koroną na głowie i berłem w jednym, a mieczem w drugim ręku), przewrócił stronę i ponownie zagłębił się w lekturze.
Po kolejnych zmianach świateł Wiktoria wyprzedziła autobus o metr, o trzy, a potem o dziesięć metrów, wreszcie skręciła w Sobieskiego, przeskakując światła i dołączając do kolejnego korka, kończącego się na wysokości zdobiącego środek trójkątnego trawnika bilbordu, na którym plakaciarze wyklejali właśnie z papierowych wstęg wizerunek tłustego, obleśnego faceta w czarnym garniturze i takiejż koszuli z czarną stójką, z kropelkami potu na łysinie i wypiętym zadkiem. W ten to zadek kopało czarnego dwóch wychudzonych młodzieńców w modnych wdziankach giba. W rozłożonych szeroko rękach trzymali pokryte kolorowymi zygzakami puszki. Napis głosił:
NISZCZ NIENAWIŚĆ. PIJ MIKA!
Przejeżdżający kierowcy uśmiechali się na myśl o protestach, jakie niechybnie ów bilbord wywoła i z jakich przez parę najbliższych dni będą sobie robić jaja. Nie wszyscy się uśmiechali. Tylko ci, którzy mieli czas przyjrzeć się efektom roboty plakaciarzy.
Człowiek, Który Wiedział Wszystko, zaczytany, nie zwrócił na nich uwagi.
*
O jedenastej trzydzieści na Okęciu lądował samolot z Sankt Petersburga. Pan Darek wyszedł przed drzwi komory celnej i oparty barkiem o framugę przyglądał się pustawej jeszcze hali przylotów. Na prawo od niego ostatni pasażerowie z Londynu zabierali swoje walizki z kręcącej się stalowej taśmy i układali je pieczołowicie na z trudem upolowanych wózkach bagażowych.
Zwalistą sylwetkę pana Darka jego znajomi porównywali pieszczotliwie do trzydrzwiowej szafy. Miał krótko przycięte, usiane siwizną włosy i zdążył już zjeść na tej robocie zęby.
– To jest jeden z ciekawszych przylotów w ciągu dnia – pouczył kolegę, który wysunął się z drzwi tuż za nim. -Tu latają stare cwaniaki. Łatwo się dać nabrać.
Jego kolega pracował na komorze celnej dopiero od kilku dni. Kazano mu pytać o wszystko pana Darka i słuchać jego poleceń. Od czasu, kiedy podobnie szkolił się pan Darek, minęło dwadzieścia parę lat. Czasem sam się dziwił, kiedy to się mogło stać.
– A w ogóle to jest nieźle, starasz się – dodał. – Tylko uważaj, żeby nie za bardzo.
Teraz nie grzebał już ludziom w bagażach. Przechadzał się za plecami młodszych kolegów, czasem nawet opuszczał komorę i kręcił się po hali przylotów, przyglądając się pasażerom, oceniając ich zachowanie, sposób, w jaki rozmawiali między sobą i układali wargi. To była jego codzienna gra. Czasem dostrzegał coś, co dawało mu pewność, że właśnie tego człowieka trzeba wypatroszyć, i wtedy podchodził znienacka, zazwyczaj pod koniec kontroli, kiedy delikwent oddychał już z ulgą, zaglądał do ręcznego i zabierał pacjenta na szczegółowe trzepanie.
Jeśli przypadkiem nie przynosiło ono skutków, to znaczyło, że przegrał i wtedy przez jakiś czas lepiej było się do niego nie zbliżać. Na szczęście zdarzało się to raczej rzadko.
Tego dnia był w dobrym humorze.
U końca hali, za barierkami odgradzającymi stanowiska kontroli paszportowej ukazali się pierwsi pasażerowie. W jednej chwili ustawili się w kolejki. Od strony gate'u przybywało ich wciąż więcej, aż wreszcie całą przestrzeń za barierkami wypełniła zbita ciżba. Jeszcze chwila i pilnowane przez dwóch przechadzających się leniwie wopistów przejścia zaczęły wypluwać pojedynczych przybyszów, którzy, upychając po drodze paszporty do kieszeni lub podróżnych toreb, szli niespiesznie ku taśmie z odbiorem bagażu.
Pan Darek nie ruszał się jeszcze z miejsca. Wiedział, że pierwsze bagaże pojawią się na taśmie dopiero wtedy, gdy wokół zdąży się już zebrać całkiem spory tłumek oczekujących.
Od strony kontroli paszportowej nadchodziło dwóch mężczyzn. Obaj wysocy, barczyści, o smagłych twarzach, dobrze znanych panu Darkowi. Ten z nich, który przeszedł kontrolę jako pierwszy, czekał chwilę za barierką na towarzysza. Potem ruszyli, rozmawiając półgłosem po rosyjsku. Obaj w sportowych marynarkach, obaj tylko z niewielkimi saszetkami w wypielęgnowanych dłoniach. Nawet nie spojrzeli na kręcącą się wciąż na pusto taśmę. Minęli odpoczywających celników i zniknęli w drzwiach, nad którymi białe litery na niebieskiej planszy głosiły: NOTHING TO DECLARE.
– Widziałeś ich, młody? – zapytał pan Darek.
– Aha.
– Jeszcze się takich naoglądasz. Przylatują tym, odlatują jutrzejszym o ósmej rano. Zawsze tylko jeden dzień. Żadnego bagażu. Czasem to nawet ci sami. Niektórych widziałem po kilkanaście razy.
Pan Darek pokiwał smętnie głową.
– No i widzisz, młody – oznajmił z nutą żalu w głosie. – Ktoś dzisiaj umrze.
*
Brzozowski, jak zawsze po długiej pracy w sieci, stracił poczucie czasu. Siedział przed terminalami pokoju kataryniarzy Kancelarii Państwa i obolałym ruchem ścierał z podgolonego karku resztki brunatnej mazi, przekonany, że jest szósta, najwyżej w pół do siódmej nad ranem i okoliczne korytarze oraz gabinety pozostają jeszcze puste.
Strażnicy, pilnujący budynku Kancelarii Państwa, zdążyli już przywyknąć, że rządowi kataryniarze pracują o najdziwniejszych porach. Czasem trzeba było sięgać do sieci krajów, nad którymi słońce wędrowało w zupełnie innych godzinach niż nad Europą Środkową. Każdy wolał w takiej sytuacji kontaktować się z SysOpem zamiast tracić czas na poznawanie zupełnie sobie obcego terenu, zaś tamtejsi operatorzy w nocy przeważnie spali, zostawiając tylko dyżurnych, którzy z kolei mieli zwyczaj wszelkich intruzów spławiać na ranek.
Brzozowski zmiął ligninową chusteczkę w palcach, sięgnął po następną i zabrał się do czyszczenia płytek neurotransmiterów, wyszczerzonych z czarno-złotej przylgi sterownika. Przylga wyglądała teraz jak rozwarty szeroko pysk zdychającej gumowej ryby, o miękkim, klejącym się do skóry podniebieniu. Wrażenie potęgowały okalające gęsto rybie wargi złote igiełki stabilizatorów napięcia powierzchniowego skóry, przywodzące na myśl zęby konającego w wędkarskiej torbie szczupaka.
Chuchnął na lśniące złotawo płytki, przetarł je raz jeszcze, po czym, rozprostowawszy palce, pozwolił oczyszczonym stykom zatonąć w ochronnej okleinie rybiego podniebienia. Przebiegł dotykiem po przyłączach portu i zwinąwszy starannie przewody złożył je na terminalu.
Tym razem Brzozowski siedział przez całą sesję w sieciach krajowych. Wybrał więc do pracy noc z nieco innych niż zazwyczaj powodów. Było ich kilka. Przyzwyczaił się pracować w nocy, polubił to, a jego organizm sięgał wtedy szczytu swoich możliwości. Ponadto wiedział, że będzie sam, bo w dniu uroczystego podpisania Gwarancji Społecznych popyt na kataryniarzy gwałtownie wzrastał. Zachodnim agencjom taniej było wynajmować w razie potrzeby obsługę na miejscu, niż utrzymywać ją na co dzień w Warszawie, i wszyscy jego współpracownicy z kancelarii zajęci byli chałturami na mieście. A wreszcie, podczas załatwiania swoich spraw Brzozowski nie potrzebował kontaktować się z SysOpami. W Piramidzie, którą zajmował się przez większość czasu, miał wyższy stopień dostępu od prawie każdego z nich. Nawet nie wiedzieli, że tam jest i obserwuje ich poczynania.
Przymknął powieki; wciąż jeszcze wyczuwał pod nimi powidokowe linie kraciastego interfejsu rejestrów Firmy. Zatrudnionym przez nią programistom zabrakło fantazji i zmysłu estetycznego. Wewnętrzna sieć Firmy wizualizowała wychodzące z siebie okna danych w niekończące się szeregi stalowych szaf, migoczących na zewnątrznych powierzchniach identyfikatorami, filtrami sortowania i przeglądarkami hipertekstowymi. Nie lubił tego interfejsu, kreowany przez niego pejzaż był szary, nieprzyjemny i równie nudny jak dane, które ukrywał. Mając za sobą całą dostępną mu potęgę serwerów Corbenicu, poruszał się wśród tajemnic, chronionych dziesiątkami rozmaitych zabezpieczeń haseł i kodów z łatwością, ale bez przyjemności.