Литмир - Электронная Библиотека
A
A

PRZESKOK

Kiedy Kazik wyszedł przed oborę, słońce unosiło się właśnie ponad las – wielka, złocista kula, wznosząca się do wędrówki po błękitnym niebie, tak pięknym, jak rzadko tego lata. Z dala, od strony Wisły, uderzył kościelny dzwon. Jego czysty, pełny dźwięk przetoczył się ponad polami, dachami chałup, aż zapadł gdzieś u granicy lasu. Obrócił się w stronę, gdzie za zakrętem drogi zniknął ojciec z wozem, i przez chwilę patrzył na dwie ozłocone porannym słońcem wieże starego kościoła, strzegące od niepamiętnych pokoleń wiślanego brodu.

Westchnął w końcu i przeniósł wzrok na podwórze obejścia. Porykiwania z obory uspokajały się w miarę, jak zręczne palce kobiet uwalniały kolejne krowy od brzemienia ciążącego w obolałych wymionach mleka. Matka wołała przy tym coś do parobka, który biegł już z nabitym na widły naręczem podłożyć bydłu świeżej słomy.

Po napojeniu inwentarza wielkie, drewniane koryto koło studni było już prawie puste. Postawił wiadro na ziemię, zahaczył do żurawia, popluł w ręce, jak to podpatrzył u starszych, i chwyciwszy żuraw, napiął się z całej siły, zanurzył je w studni i wyciągnął, ciężkie od wody. Z wysiłkiem odstawił pełne wiadro obok studni, uważając, aby nie puścić zbyt gwałtownie i nie wylać jego zawartości. Potem odetchnął, otarł pot z czoła i podszedłszy do wiadra, chlusnął nim do koryta. Trzeba było powtórzyć to jeszcze wiele razy, żeby koryto napełniło się zimną, studzienną wodą, pozwalając jej ugrzać się w słońcu dla żywizny.

– Ej, Kazik! Ej! – doleciało go od bramy obejścia. Podniósł wzrok, potrząsając z dawna nie przycinaną czupryną.

Przy bramie dostrzegł chudą, przygarbioną postać Jaśka. Jego ojciec też musiał pojechać z wozem, jak przykazano, a on, widać korzystając z tej okazji, od razu urwał się od roboty.

– Co chcesz? – spytał, podchodząc i masując przy tym obolałe ręce.

– Chodź – Jasiek zachęcał go ruchem głowy. – Pójdziemy popatrzeć.

– Zgłupiałeś. Już tam tylko nas brakuje.

– No, nie bądź głupi. Chodź. Wody możesz potem na-czerpać, a drugi raz nie zobaczysz.

– Ja tam nie ciekaw. – Nieprawda. Był ciekaw.

– Akurat. Jak chcesz. Ja idę. Tylko potem nie wyrzekaj.

– Czekaj! – wahał się. – Ociec, jak się dowie, to mi dupę złoi…

– O, wa! Mało to kiedy cię w dupę bili? Mój też mnie nie pogłaszcze, a się nie boję. Zresztą, skoczymy lasem, na skrót, to się może nie zwiedzą.

Kazik rozejrzał się rozpaczliwie po podwórzu, ale ani matki, ani rodzeństwa, ani nawet parobka nie było w zasięgu wzroku. Odetchnął głęboko i w końcu, nie znajdując sił, by dłużej się opierać pokusie, nurknął pod palikiem w obrastającą płot trawę.

Pobiegli ścieżką między polami, zostawiając stary, dwuwieżowy kościół po lewej ręce; dopiero gdy dojrzewające z wolna do zbioru łany ukryły ich przed czyimkolwiek wzrokiem, zwolnili trochę.

– A ociec to wściekli byli – wysapał Jaśko, kiedy już zanurzyli się w lesie. – Oj, klęli, aż się matula za uszy łapała, cały wieczór baczyłem, żeby mu pod rękę nie wpaść. Pewnie, roboty po uszy, a tu cały dzień na nic. A twój?

– A, trochę. Niedużo.

– Taaa… Bo wam to zawsze łatwiej, Staśko pomaga.

– I żre też – przypomniał Kazik. – A do obrobienia więcej. Tatko powiedzieli, że jak władza każe, to nic nie poradzisz, więc i gadać po próżnicy szkoda: trza brać wóz i jechać, już.

– Prawda, że poradzić nie poradzisz – zgodził się Jaśko.

Słońce wspięło się nieco wyżej i stało gorętsze, gdy dotarli na skraj lasu i ostrożnie, by nie wpaść komu w oczy, podpełzli przez krzaki do polany.

Wybrali dobre miejsce, gdzie cypel lasu wdzierał się głęboko w polanę i górował nad nią, odsłaniając doskonały widok.

Polana była cała stratowana przez ludzi i konie, i cała usiana nie zebranymi jeszcze trupami. Chłopi krążyli po niej tam i sam, pod czujnym okiem urzędnika i kilku Kożaków, zbierając trupy na wozy i odwożąc je księdzu, który już czekał przy rozkopanej mogile na wzgórzu.

Inni tymczasem znosili na kupę pozbierane żelastwo i rzemienie, kosy, pasy, cokolwiek znalezionego przy trupach mogło jeszcze mieć jakąś wartość. Tylko papiery, jeśli tkwiły u którego w kieszeni, trzeba było zaraz oddawać urzędnikowi.

W usypywanym pośrodku polany stosie wypatrzyli nawet prawdziwą flintę; prawda, że z odłamaną kolbą, trzymającą się jedynie na skórzanym pasku. Pewnie dlatego została na polu, bo poza tym, ku skrywanemu zawodowi, nie widzieli nigdzie broni. Widać Kozacy musieli ją od razu pozbierać sami, razem z trupami swoich.

– A wczoraj do pana dziedzica przyszli – przypomniał sobie Jasiek. – Sąsiad oćcu opowiadali.

– No?

– Bo tutaj paniczów znaleźli. Chłop, co furę przyprowadzał, poznał ich i czynownikowi powiedział.

– Głupi! – żachnął się Kazik. – Po co gadał?

– Sameś głupi! Co nie miał powiedzieć? Oba tu leżeli, i starszy, i młodszy. A teraz i starego pana wywieźli, sąsiad mówił, że taki był przygarbiony, jak go zabierali, i trząsł się cały, płakał, jakby mu ze sto lat przybyło. Pewnie już i on długo nie pociągnie.

– To i po nich – podsumował Kazik, z jakimś niezrozumiałym nawet dla niego samego żalem.

– Ano, po nich. Mówili sąsiad, że ksiądz dobrodziej mówili, że majątek teraz władza weźmie, a kobiety mają dwie niedziele, żeby się zabierać.

– Szkoda ich… Do miasta pojadą? – zapytał, nie mogąc oderwać wzroku od widoku zasłanego trupami pola. Gdzieniegdzie piętrzyły się one w stosy i ktoś biegły mógłby z tych stosów, z linii, jakie tworzyły, odczytać przebieg bitwy.

– Jużci, a gdzie? – Jasiek także nie odrywał wzroku od pobojowiska, czyszczonego pracowicie przez chłopów. -Ociec mówili, że się tu cały dzień bili, bo ich Kozacy wzięli ze wszystkich stron i nie mogli się już do lasu z powrotem wysmyknąć.

– Szkoda – powtórzył Kazik cicho, myśląc o młodym paniczu, jak stał z flintą na polowaniu, i o jego ojcu, który siadywał na mszy zawsze od brzegu rodzinnej ławy, na prawo od ołtarza.

– Głupiś – powtórzył Jasiek. – A tobie co tutaj do żałowania?

Nie odpowiedział. Tylko patrzył, wciąż patrzył w milczeniu, zaciskał pięści, nie potrafiąc nazwać ani zrozumieć tego czegoś, co się w nim rodziło, tego nie znanego nigdy wcześniej uczucia, jakie zbudził w nim obraz usłanego trupami pola. I sam nie wiedział dlaczego z kącika oka płynie mu po policzku wielka, gorąca łza.

*

Sygnał połączenia nadszedł, kiedy Wiktoria adiustowała sześciokolumnową analizę wpływu, jaki Gwarancje wywrą na perspektywiczny rozwój polskiej gospodarki. Tekst przeznaczony był dla jutrzejszych, sobotnio-niedzielnych wydań kilku specjalistycznych dzienników, adresowanych do biznesu, giełdy i bankowców; z tego, co słyszała, szedł także do syndykatów w USA. Zgodnie z przyjętą w grupie procedurą, opracowanie robiły trzy osoby jednocześnie, podczas gdy czwarta, w miarę potrzeb konsultując się z całą trójką, ustalała wersję ostateczną. Początkowe partie tekstu jeszcze nie istniały, podobnie jak część poświęcona konkluzjom. Zespół autorski zamierzał odwołać się w nich do przemówień wygłaszanych na uroczystości podpisania, które udostępniano w sieci dopiero w chwili rozpoczęcia ceremonii.

W wydawnictwie właściwie nie istniał zwyczaj pisania tekstów. Budowano je, fakt po fakcie, cegiełka po cegiełce, zbiorowym wysiłkiem zespołów redakcyjnych i grup specjalistów. Udział w tym budowaniu wymagał skupienia i trochę pozwoliło to Wiktorii zapomnieć o męczącym od rana, irracjonalnym niepokoju. Po lunchu w pomieszczeniach koncernu, także w pomieszczeniu grupy ekonomicznej, robiło się gęściej i bardziej hałaśliwie, aż poczuła się zmuszona użyć do pracy gogli. Cicha, rytmiczna muzyka w słuchawkach doskonale izolowała ją od gwaru biura, kiedy z uwagą przepatrywała tekst w lewym panelu, mając w prawym rozwinięty interfejs wykupionej przez koncern bazy wiedzy.

Oprogramowanie, którym się posługiwała, było nieseryjnym projektem, pisanym specjalnie dla koncernu, z uwzględnieniem jego specyficznych wymagań, jakkolwiek w oparciu o powszechnie dostępne standardy. Poza tym niewiele więcej o tym programie wiedziała. Redaktorzy merytoryczni raczej nie byli zachęcani do zgłębiania jego tajników, przeciwnie – mówiono im, że od tego jest dział komputerowy, który należy wzywać natychmiast przy każdej, nawet drobnej wątpliwości.

54
{"b":"100770","o":1}