Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jeszcze jeden spadek po nieboszczyku Tamtym Robercie.

*

Waldi nie lubił polityków. Nie lubił, bo doskonale ich znał i wiedział, skąd się biorą. Z takich ludzi, którzy w młodości strugają osiłków i zrywają kapsle z piwa zębami, na starość zaś, przeciwnie, udają jeszcze bardziej niedołężnych i jeszcze gorzej widzących, niż w rzeczywistości – a jedno i drugie dokładnie w tym samym celu: aby skupić na sobie uwagę. Gardził tą bandą narcyzów, choć zarazem wiedział, że jest ona potrzebna takim ludziom jak on sam: bezpartyjnym fachowcom. Ktoś musiał zasłaniać ich przed wścibskim okiem publiczności i w razie czego być tej publiczności rzucanym na pożarcie.

Waldi urzędował w gabinecie na najwyższym piętrze Pałacu Namiestnikowskiego, niedaleko biura dokumentacji, jak oficjalnie nazywano kataryniarzy Kancelarii. Był jednym z czterech zastępców dyrektora Departamentu Zagranicznego Kancelarii, odpowiedzialnym za kontakty z ministerstwami nadzorującymi politykę zagraniczną. Telefon Gumy zastał go w momencie, kiedy opracowywał zesłaną tego dnia obiegową ankietę na temat planowanej na przyszły rok zmiany regulacji dopłat importowych.

Podstawą procesu decyzyjnego była bowiem kolektywność. Propozycja odnośnego ministra trafiała do sekretariatu URM, gdzie opracowywano według niej ankietę, rozsyłaną do wszystkich ministerstw, departamentów Kancelarii Państwa i zainteresowanych agend. Każda z nich zgłaszała tą drogą swoje poprawki i uzupełnienia. Na ich podstawie przygotowywano projekt, który trafiał pod obrady KERM-u i był rozsyłany ponownie, aż osiągnięto zgodę wszystkich resortów. Jednocześnie analogiczna procedura odbywała się w Kancelarii. Gdy w końcu zaaprobowany wcześniej projekt trafiał na posiedzenie Rady Ministrów, nadanie mu rangi “Rozporządzenia” i zatwierdzenie przez panią prezydent było już tylko czczą formalnością.

Podobny obieg ankiet i projektów trwał w parlamencie, w agencjach skarbu państwa i centralnych biurach kierujących poszczególnymi gałęziami gospodarki. Przez ręce Waldiego przechodziła tylko drobna część opiniowanych projektów. Przygotowywał dla szefa Departamentu ich ostateczne wersje, nanosząc uwagi podległych jednostek na dane z opracowań przygotowanych przez researcherów.

Do jego zajęć należało także, o czym szef departamentu nie wiedział, choć zdawał się domyślać, dyskretny nadzór swego przełożonego z ramienia dyrektora sekretariatu pani prezydent.

Waldi awansował na swoje stanowisko stosunkowo niedawno i – co było w tych sferach rzadkością – nie był pewien, czy powinien się z tego awansu cieszyć. Przez cztery lata zajmował się, najpierw w województwie, a potem w ministerstwie, udzielaniem i kontrolowaniem koncesji na obrót nieruchomościami. To było jedno z lepszych miejsc, gdzie można się było znaleźć – ustępowało chyba tylko zamówieniom publicznym. Miał obadane wszystkie ważniejsze układy w kraju, od gliniarzy po katolickich patriotów – czy patriotycznych katolików? Nigdy nie pamiętał.

Ale to mu właśnie zaszkodziło; Budyń poszukiwał kogoś dobrze opatrzonego w układach i wyciągnął właśnie jego. Czasem myślał, że jednak mu się ten awans opłacił. Czasem, że nie. Najczęściej nie myślał nic, bo nie miał na to czasu.

Dyrektor sekretariatu, potocznie zwany Budyniem, naprawdę nazywał się Walerian Gudryń. Odłożywszy słuchawkę po telefonie Gumy, Waldi wstał i opuścił swój gabinet. W sekretariacie zapytał, czy Brzozowski nie zostawił namiaru, gdzie go łapać. Potem zaklął i połączył się z interkomu z sekretariatem Budynia, by go uprzedzić, że zaraz przyjdzie z nie cierpiącą zwłoki sprawą. Dowiedział się, że pan minister wyjechał. Zaklął po raz drugi i polecił sekretarce łapać Budynia w jakikolwiek bądź sposób, on bierze na siebie ewentualne pretensje.

Wrócił do siebie i podniósłszy słuchawkę telefonu, wystukał z pamięci siedmiocyfrowy numer.

– Żyła? Dobrze, że cię złapałem. Waldi mówi. Słuchaj, muszę cię prosić o drobną przysługę. Ktoś ryje koło pigułek. Jak to jakich? Tych ruskich, nie udawaj głupiego. Sprawa ma kryptonim Kuromaku. Pojęcia nie mam. Sprawdź, kto to nadał i w kogo chcą trzasnąć. Dzwoń do mnie, jak będziesz wiedział.

Ludziom się wydaje, że to sam miodzio, myślał ponuro. Że siedzisz w rządowym gmachu, jeździsz czarną limuzyną i obżerasz kawiorem.

A tak naprawdę, to jest ciągła wojna i spacery po linie nad przepaścią. Sama robota, to już dość, żeby mieć zszarpane nerwy. O resort, o swoich ludzi trzeba dbać. Nie dać się wyprzedzać innym, no i pilnować, żeby nie wyszły jakieś przewały, do których mógłby się ktoś doczepić. Ale to wszystko nic w porównaniu z faktem, iż trzeba wciąż mieć w pamięci, kto jest pod kogo podwieszony, kto dla kogo i przeciwko komu pracuje. Nie należy też łamać zasad lojalności, bo to się może skończyć boleśnie. Z drugiej strony, prędzej czy później przychodzi taki moment, kiedy dalsze trzymanie się zasad lojalności zaczyna być głupotą, i trzeba umieć ten moment wyczuć.

Ludziom się wydaje, że oni, w Belwederze, w URM, w Firmie, są właścicielami tego kraju i mogą używać do woli. Tak to wygląda z samego dołu. Dawno temu, na studiach, Waldi też tak to widział. Potem doszedł do wniosku, że przywileje związane z przynależnością do elity ledwie rekompensują koszty: codzienną, nieludzko żmudną krzątaninę. Każdego dnia trzeba się spotkać z tym, tamtym i owym, wyczuć, jak się który ustawia, zareagować, jeśli trzeba, puścić sprawę dalej albo uciszyć. Ani na moment nie tracić czujności, bo w tej nieustannej, plemiennej wojnie, jaka toczy się o pozostanie na szczycie, nie ma wiecznych sojuszy ani raz na zawsze zamkniętych klanów. Waldi był lojalny wobec Gudrynia. Trochę było to kwestią przypadku. Trochę tego, że Awramowicz obstawiał się głównie działaczami studenckimi ze swoich lat na SGPiS, i Waldi, jako poznaniak, nie miałby u niego szansy zajść tak wysoko. Mówiło się, że Budyń ma za sobą poparcie generała-gubernatora, a Awramowicz Dumorieza. To nie było aż takie proste, w każdej konkretnej sprawie tworzyły się nieco odmienne napięcia, zwłaszcza na niższych szczeblach. Ale, generalnie, coś w tym uproszczeniu było i lęk Gumy, czy sprawa nie została aby nadana przez Dumorieza, wydał mu się wcale uzasadniony.

– Jest połączenie z dyrektorem Gudryniem, linia nie szyfrowana – odezwał się z interkomu głos sekretarki. -Łączę.

– Halo? Panie dyrektorze, tu Waldi.

– Co jest, do diabła? Nie mogliście chwilę zaczekać?

Sekretarka, stwierdziwszy, że numer telefonu komórkowego przybocznego sekretarza dyrektora jest zablokowany, postanowiła skorzystać z telefonu umieszczonego na stałe w przydzielonej mu limuzynie. Telefon ten był stacją przesyłu danych pokładowego komputera samochodu i umieszczono go tam na wypadek, gdyby jadący nim VIP potrzebował na gwałt jakichś danych do podjęcia nie cierpiącej zwłoki decyzji. Dał się używać do rozmów, ale w przeciwieństwie do aparatów rządówki pozbawiony był kryptograficznego chipu.

– Ważna informacja. Proszę o telefon na szyfrowanej linii.

Odłożył słuchawkę. Po chwili przyboczny dyrektora od-dzwonił. Zwięźle przedstawił Budyniowi wiadomość Gumy i odłożył słuchawkę.

*

– Przekręć do mnie, jakbyś się czego dowiedział – poprosił Andrzej, gdy byli już w drzwiach. I dodał, dokładnie w taki sposób, w jaki bohaterowie mydlanych oper przypominali sobie właśnie to najważniejsze zdanie już w drzwiach wyjściowych. – A najlepiej się teraz załap do wywiadu albo kontrwywiadu. Jakbym tam miał znajomego kataryniarza… – machnął ręką to-bym-był-ho-ho-wira-cha, potem uniósł dłoń do czoła w niedbałej imitacji wojskowego salutu, odwrócił się i poszedł w swoją stronę.

Robert zostawił samochód na płatnym parkingu przed ratuszem i nie zamierzał go już ruszać. Stał przez chwilę przed drzwiami kawiarni, potem ruszył do przejścia przez ulicę, w stronę siedziby spółki. Ruszył wzdłuż ściany sklepów, zajmujących parter przyległego do placu wieżowca, ogarnięty przytłumionym odległością, basowym umpa-umpa z głośników wywieszonych nad wypożyczalnią kompaktów i wideodysków.

31
{"b":"100770","o":1}