A więc nici z jej planu. Miała nadzieję, że sieć Smau-gowych nanomatów sięgnie także konstruktów przeznaczonych dla samych porywaczy. Nadzieja od początku była jednak nikła. Po pierwsze: zawsze wszystko wykonuje się z Plateau; po co wlec w Porcie fizyczne manifestacje, jakieś materialne operatory? Jeśliby kidnaperzy chcieli pojawić się osobiście – to przecież w tym celu zabrali ów zapas nanoware'u. Pod stosownymi programami posłużyłby on też wyśmienicie do drenażu umysłów Angeliki i Zamoyskiego. Więc tym bardziej nie trzeba żadnych habitatów, sterowników. Po drugie: owa warstwa zewnętrzna, Port „poziom wyżej", w którym znajdowały się Kły utrzymujące
zarówno Port z Afryką, jak i sam Sak – była najwyraźniej bardzo mała, najprawdopodobniej nie mieściła nic oprócz Kłów, albowiem po katastrofie i „pęknięciu" wewnętrznego Portu nie nastąpił wyczuwalny spadek gęstości powietrza. Nawet gdyby zamknęli się w Porcie Plus z atmosferą – ile opłacałoby się im jej pompować? Te metalowe tunele, wrota, ta kolumnada – śmieci wcześniej zagarnięte w Sak.
Cóż, Angelika chwytała się brzytwy i brzytwa odcięła jej palce.
Teraz milczała, nie chcąc nieskładnymi pytaniami okazać zagubienia.
Zamoyskiego oczywiście nic podobnego nie krępowało – bardziej zagubionym niż on być już nie można.
– A, mhm, widziałeś coś ciekawego?
– Zdefiniuj „ciekawe" – burknął Smaug, na powrót sadowiąc się w łożysku strumienia.
– Cholera, nie wiem – zirytował się Zamoyski. – Gdybym wiedział, potrafiłbym nazwać. No wykaż się intuicją, potworze supertechnologii!
– Intuicja, terefere. – Smaug wyszczerzył się w krokodylim uśmiechu, po czym uniósł lewe skrzydło, rozwijając ciemną błonę na kilkanaście metrów kwadratowych.
– Może to? – zasyczał i wyświetlił na skrzydle nieostry obraz nagiego dziecka płci męskiej, zawieszonego w powietrzu w pozie skoczka do wody, na tle białożółtej ściany ognia. Chłopiec mógł mieć pięć-sześć lat; jego skóra była barwy miodu, jakby już osmalona, podwędzona.
– To idzie w czasie rzeczywistym? – upewnił się Zamoyski, podchodząc do skrzydła. Po chwili Angelika podążyła za nim.
– Tak – potwierdził Smaug.
– Mocno spowolniony, silna Strefa.
– Zaprowadź nas – rozkazała Angelika.
Zaprowadził. Ponieważ nie mogli się przemieszczać w sposób, w jaki rozprzestrzenił się po Saku zdyspersjono-wany nanoware, Smaug wybrał dla nich długą i męczącą drogę. Szli rejonami całkowicie pogrążonymi w mroku. Polegali na Smaugu, że nie wpadną w żadne niebezpieczne Strefy. Zamoyski starał się mimo wszystko zapamiętać drogę, przez cały czas obecny także w rzymskiej willi swego Pałacu Pamięci, pochylony nad ciepłym od jego oddechu kryształem.
Smok przerzucał ich w powietrzu, umożliwiał przejścia wysoko nad ziemią. Teraz dopiero się pokazało, jak prymitywna była kartografia Zamoyskiego. Notesu zresztą już w ogóle nie używał, choć nie zwrócił go Angelice. Lecz miał kryształ.
Na koniec przyszło im przejść pod ziemią; przeciskali się jak krety, prąc za Smaugiem w cuchnący mrok. Cztery metry pod powierzchnią gruntu odwróciły się kierunki. Pierwszy przedostał się Zamoyski, znowu od stóp do głowy pokryty błotem.
Wyszedł, usiadł, odetchnął – i ujrzał dziecko w bursztynie ognia. Zawieszone w powietrzu, znajdowało się w trakcie upadku na suchy piaskowiec, tuż przed szeregiem płonących drzew. Reszta lasu spłonęła dawno temu, na pogorzelisku kiełkowały już nowe rośliny. Tylko w tej Strefie, wysokim bąblu spaczonej czasoprzestrzeni, wciąż trwał pożar i chłopiec wciąż spadał.
Zatrzymane w tańcu płomienie wyglądały jak topiąca się ściana szkła. Jakże silna musiała być to Strefa, skoro przez dobrą minutę oko nie wychwytywało najmniejszej zmiany w obrazie! Czy można się dostać do jej wnętrza? Jak ostre są jej granice?
Z kolei wygrzebała się z ziemi Angelika. Śmiertelnie blada, zaraz założyła ręce na piersiach, by ukryć drżenie; Zamoyski wszakże zdążył je spostrzec. I ona spostrzegła, że
spostrzegł. Szybkim krokiem obeszła Strefę dokoła, znikając mu na chwilę z oczu.
Smaug polatywał powyżej, wzbudzany przezeń wiatr chłodził spoconą twarz Adama. A ponad smokiem, zamiast nieba – tam było już tylko błękitne jezioro, rozsłonecznio-na woda od horyzontu po horyzont.
Zamoyski podszedł do bąbla ognia.
– Dziecko.
– Noo, nie wiem. – McPherson obeszła Strefę po raz drugi. – Sprawdź go – zwróciła się do Smauga.
– To potrwa – zastrzegł się smok, zniżając lot. -Ile?
– Jeszcze nie wiem. Do kilku godzin twojego czasu, stahs.
– Podejrzewasz, że – co? – Zamoyski, marszcząc brwi, zwrócił się do Angeliki. – Że nie jest stahsem? Chcesz porównać DNA?
– Stahs na pewno co nie jest – stwierdziła. – Podejrzewam natomiast, że nie człowiek.
– Więc kto?
– Czyjaś biologiczna manifestacja. – Wzruszyła ramionami. – Phoebe'u, inkluzji. Bo ja wiem?
Położyła się na ziemi, wsunęła ręce pod głowę.
– Poczekamy – mruknęła, zapatrzona w jednostajnie falujący wodoskłon.
Zamoyski podszedł do samej granicy Strefy (aż poczuł mrowienie w wysuniętej do przodu stopie).
– Nie stahs – powtórzył.
– Widzisz przecież, jaką ma skórę. To wbrew wszystkim Tradycjom.
Smok wylądował na pogorzelisku. Podbiegł do ognia, machnął ogonem.
– Posiadam wspomnienia przystające do obrazu jego ciała – rzekł.
– O? Jakie?
– Nieskładne – nanomat zaśmiał się gromko. – Ruch, ciemność, twarde struktury logiczne. Pamięć wewnętrzna jest funkcją konfiguracji nanoware'u; po zatraceniu w chaosie, ginie na zawsze. Gdybym po odcięciu od Plateau rozpadł się na moduły podstawowe, pamiętałbym tylko to, co mam wyryte w kościach, wbudowane w procedury samo-organizacji.
Zamoyski słuchając Smauga wciąż miał wrażenie, że słowa nanomatu nie dochodzą do niego w drganiach powietrza, lecz bezpośrednio do umysłu – tak nieprawdopodobny, bajkowy wręcz zdawał mu się widok przemawiającego ludzkim głosem czarnego gada rozmiarów TIR-a. Disney dopuszczony do sekretnej machinerii wszechświata – groteska? horror? kicz? Adam nadal mrugał ze zdumienia.
Przysiadł na piętach u głowy Angełiki.
– Słuchaj, po co te testy, każ mu po prostu sięgnąć do wewnątrz i wyjąć tego szczeniaka. Czy kto to tam jest.
McPherson przesłoniła sobie oczy dłonią, jakby to spojrzenie Zamoyskiego ją paliło, a nie słońce odbite od błękitnych fal.
– W tym rzecz, że właśnie nie wiemy, kto to jest. A jeśli to nanomatyczna kukła phoebe'u? Zakładamy, że nie zgarnęli razem z nami jakiegoś dzieciaka spod Puermagaze: więc to nie ofiara.
– Nie rozumiem. – Obejrzał się na bąbel ognia. – Dziecko. O co tu chodzi?
– Patrzysz na jednego z porywaczy. – Potem uniosła dłoń i wskazała na Smauga. – To jego nanomaty. Tylko przypadkiem skonfigurowaliśmy je na nasz własny użytek. Nie byłoby najrozsądniej wciskać je w wielkiej ilości'do izolowanej Strefy, żeby mógł je przejąć i obrócić przeciwko nam.
– Już nie wiem, co jest rozsądne, co nie – parsknął.
– Nie udawaj – uśmiechnęła się ironicznie. – Bawi cię to.
Spojrzał na nią z przerażeniem. Bawi! Akurat! No, może z początku, jeszcze w Afryce… to w końcu było ekscytujące. Ale teraz?
Bawi…!
Podniósł się i ruszył przed siebie. Pętla była wyjątkowo obszerna, potrzebował prawie kilometra, by wejść w inny zawój. Szukał rzeki, jeziora, musiał się wykąpać, obmyć z tego błota. Po drodze rzezał w krysztale wzór marszruty (wierzby szumiały uspokajająco).
W końcu prawie wpadł w chłodne fale. Musiał się cofnąć i rozebrać krok przed granicą reorganizacji krajobrazu. Tu złożył odzież i skoczył głową naprzód w kolczaste krzaki i skalę. Zielona toń zamknęła się nad nim. Wypłynął parskając.
Wiał silny wiatr i unosząc się na jej powierzchni, Adam dawał się rzucać wodzie w górę i w dół. Rozluźnił mięśnie, przymknął oczy. Teraz, przez rzęsy, wyraźniej widział zakrzywioną nad sobą równinę, nie oślepiała go. Wydawało mu się nawet, że dostrzega smoliście czarny obwarzanek Smauga i ciepły klejnot zatrzymanego w czasie pożaru.