Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Od stawu przy ruinach willi też wiał wiatr, też chłodny. Noc kołysała się w rytmie jego podmuchów. Zamoyski pomyślał o krześle i usiadł wygodnie. Na wyciągnięcie ręki miał stolik z fajką Mitchella. Ostry zapach tytoniu drążył nozdrza. Mitchell rozbił ją o blat podczas narady na pokładzie „Wolszczana" po drugim awaryjnym przebudzeniu.

– Nie-zga-dzam-się! – bił główką fajki o blat. – Zostaliśmy porwani!

(Ach, więc tak biegną skojarzenia! „Porwanie" – „porwanie" – „fajka").

– I co? – parsknął Washington. – Zamierzasz czekać na żądanie okupu?

– Kompletna cisza od samego początku – dodała Juice. – Tutaj, jak i podczas lotu, czy co to właściwie było…

Trwało tak długo, że musieli z powrotem położyć się w sarkofagach medycznych. Pierwsze awaryjne przebudzenie nastąpiło, gdy wyszli z obszaru fenomenu – ile to lat temu…?

– Przecież nie jesteście ślepi! – pieklił się Mitchell. – Tu nic nie jest naturalne! Nawet słońce. Ta gwiazda… Czy ktokolwiek ma pojęcie, co się z nią dzieje?

Gwiazda, nominowana przez słownik komputera Hakatą, szła ukosem przez przygaszone ekrany „Wolszczana". Domyślali się, iż wrzecionowaty jej kształt jest jakoś skorelowany z nieprawdopodobnie szybką rotacją – gdyby jednak był to efekt naturalny, siły odśrodkowe powinny spowodować deformację odwrotną. Na skutek Dopplerow-skiego przesunięcia linii widma elektromagnetycznego równikowa chromosfera Hakaty posiadała różną barwę po przeciwnych stronach; ów to efekt przywiódł ich do tego systemu, gdy wypluci w pustkę międzygwiezdną musieli decydować, gdzie się zwrócić – Hakata obiecywała inteligentne życie, być może twórców Zapadliska Eridani. Bo czy to przypadek, że „Wolszczana" zepchnęło w tym właśnie kierunku, mniej niż rok świetlny od jej układu? Hakata kusiła, lecz także – Hakata przerażała. Gwiazda, utrzymując się w tak niestabilnym stanie, gwałciła prawa fizyki.

Co więc mieli rzec o planecie na dole…?

Zresztą – zastanawiał się Zamoyski-we-wspomnieniu

– co znaczy „sztuczne", gdy mowa o obiektach o skali astronomicznej…?

– Ależ o to właśnie chodzi…! – zagrzmiał Washington.

– Jak w ogóle możemy się spodziewać, że zrozumiemyich motywy, skoro nie rozumiemy nawet metod?

– Wytrącasz nam argument – zauważyła Finch. – On teraz stwierdzi, iż wobec tego nie powinniśmy zakładać, że

sprowadzenie nas przemocą z trzydziestu jednostek na orbitę planety oznacza automatycznie zaproszenie do odwiedzenia jej powierzchni.

– Otóż to!

– Nie pojmuję, na co liczysz – włączył się Zamoyski. – Bo przecież nie na instrukcje z Ziemi? Ile to jest, Juice? Cztery tysiące?

– Prawie cztery i pół. To tutaj – wskazała na mapie galaktyki – to jądro.

– Nienawidzę tego.

– Czego?

– Jak stukasz paznokciem w ekran. Zawsze ciarki mi po plecach przechodzą.

– Toś jeszcze nie słyszał, jak potrafię przeciągnąć po szkle -

W tym momencie ostatecznie wyprowadzony z równowagi Mitchell walnął fajką o stół i rozłupał ją na dwoje.

– Biologiczny, złamane DNA – oświadczyła Angelika stojąc na granicy Strefy, odwrócona plecami do nadchodzącego Zamoyskiego. – Będziemy musieli wejść i wyciągnąć go.

– Co…?

– Odpowie na kilka pytań. Dopóki trwa blokada Plateau.

Zamoyski raz jeszcze obszedł klejnot ognia, oglądając się przy tym na Smauga symulującego właśnie smoczy sen (nanomat puszczał nozdrzami parę).

– Oboje? Jedno nie wystarczy?

– Więc i tak któreś musiałoby tu sterczeć nie wiadomo jak długo.

– Z głodu nie umrze, to bydlę na pewno jakoś skom-binuje strawny prowiant…

– Znaczy, zgłaszasz się na ochotnika? – spytała, przechylając głowę.

– Jasne, dam sobie radę, w końcu fizycznie to dzieciak.

– Na ochotnika do czekania.

– Aha. Dziękuję pięknie. No to może lepiej on?

– Smaug? I co wtedy, oboje czekamy? Ostatecznie wskoczyli razem.

W przypadku tak samo silnej Strefy +T niepodobieństwem byłoby wejść do niej równocześnie; Zamoyski ujrzałby różnicę na własne oczy: zawieszoną za sobą w powietrzu Angelikę. Było jednak na odwrót: różnica w subiektywnych ułamkach sekund, o których decydował chociażby kąt, pod jakim podeszli do granicy * bąbla, wewnątrz się błyskawicznie zniwelowała. Lecz mimo wszystko ktoś musiał być pierwszy, i był to Adam.

Potworny żar buchnął mu w twarz, ściana ognia natarła z oślepiającym hukiem. Dopadł podnoszącego się z ziemi chłopca, schwycił go za ramiona, podźwignął. Dzieciak coś krzyczał, co Zamoyski poznawał jedynie po ruchu jego warg; płomienie były głośniejsze. Mały wił się i rzucał. Angelika złapała go za nogi. Popędzili z powrotem, byle dalej od ognia.

Znowu ten wstrząs fizjologiczny, gdy przekraczali granicę: martwica ciała, krew kipiąca w żyłach, omdlewająca lekkość głowy, nieposłuszne, drewniane kończyny. Przewrócili się. Dzieciak kopnął Angelikę w skroń, poderwał się na czworaki. Zamoyski przycisnął go do ziemi.

– Spokój!

Leżeli w wysokiej do pasa trawie, która teraz porastała całą okolicę z wyjątkiem tych kilkunastu metrów kwadratowych zastygłego w lśniące szkło ognia oraz ziemi, na której spoczywał nieruchomo Smaug. Na niebie szalała burza, wielkie fale przełamywały się pienistymi bałwanami,

toteż znacznie mniej światła przeciekało na sawannę. Trwał zmierzch bez słońca i bez widnokręgu.

Angelika szarpnięciem postawiła chłopca na nogi.

– Czekam na gromy – warknęła, – No? Zmiażdż nas!

Dzieciak spojrzał na nią ze wściekłością, ale nic nie powiedział; nie próbował się też wyrywać.

Podnosząc się, widział Zamoyski Angelikę z dołu, jak pochylała się nad chłopcem. Maniera ciała, maska twarzy, nawet intonacja głosu, z premedytacją szorstka – wszystko to było u niej niemal identyczne jak u Judasa; a Adam z TranxPolowych negocjacji i z wesela dobrze zapamiętał McPhersona. Trudno mu było przemóc wrażenie, że ogląda tu realizację tego samego algorytmu – tego samego algorytmu w innym hardware, w innej manifestacji, innym

ciele.

Spalona słońcem twarz Angeliki odbijała teraz myśli i uczucia zimnego despoty. Twarz mimo to młoda, piękna

– lecz kontrast z wypaloną w pamięci Zamoyskiego ikoną „Angeliki śpiącej" był porażający.

Liczba dusz nie dlatego jest skończona, że Bóg ich więcej nie wyprodukuje, lecz ponieważ skończona jest liczba dusz oryginalnych – potem powstają tylko kopie.

– A więc – Angelika pociągnęła małego dalej od Strefy.

– Kim jesteś? Phoebe?

Chłopak wzruszył ramionami.

Szarpnęła go za włosy, aż z wrzaskiem stanął na

palcach.

– Jakieś wątpliwości? – syknęła. – Wszyscyśmy tu odcięci.

– Avatar phoebe'u – jęknął dzieciak. – Sformatowany, sformatowany, nic nie wiem!

– Gdybyś nic nie wiedziało, nie mogłubyś być użyteczny, nie posłałubyś się tu. Wiesz tyle, by móc wypełnić swe zadanie. Jakie?

– Auuuua! Wydrenować was!

– Oboje?

– Tak! Jego zwłaszcza.

– Można to zrobić z Plateau. Po co ta trwała manifestacja?

– Czas się liczył. Plan był, żeby podsłowińczyć wewnętrzny węzeł Saka i spuścić z was wszystkie informacje, zanim się jeszcze ktokolwiek zorientuje w porwaniu. Miałum reagować niezależnie. Zgrane w czasie ruchy po Plateau HS zwróciłyby uwagę Cesatza.

Wygadał się, pomyślał Zamoyski. Jest phoebe'um z Cywilizacji Człowieka.

– Taki plan. A realizacja? Przecież jednak nie wydre-nowałuś nas.

– Bo poszła przez Trakty wieść o ataku Deformantów i zyskaliście na wartości jako karta przetargowa.

– Oboje jesteśmy zarchiwizowani.

– Były robione modele frenu decydentów. Czynnik emocjonalny. Posiadacie wartość. Tym bardziej w kontekście wieści ze Studni.

– Kto robił? Te modele.

– To sobie wycięłum z pamięci.

– Kto robił?

– Nie wieeeem!

– Wrócimy do tego. Co za atak Deformantów?

– Siedemset tysięcy Kłów. Rozpruli Lara-Port, Tau-Port, Wolfe-Port, Syriusz-Port i kilkaset prywatnych.

Zamoyski zobaczył, że ta wiadomość zrobiła na An-gelice wrażenie. Nic w twarzy, nic w głosie – a jednak dostrzegł, że dziewczyna na krótki moment zwróciła spojrzenie do wewnątrz, cofnęła się o krok od samej siebie.

30
{"b":"100676","o":1}