W istocie jednak kryształ stanowił zaledwie symbol – jak wszystko w Pałacu – ponieważ odwzorowanie jedno-kładne wymagałoby rozwinięcia kwiatu w więcej niż trzech wymiarach: w Saltu wiele miejsc „zachodziło" na siebie, przestrzenie się przenikały, zazębiały i wypiętrzały do nieskończoności na paru metrach sześciennych – Escher do bólu głowy.
Najlepszy dowód: krater Pandemonium. Zamoyski uparł się obejść go dokoła, lecz nie przewidział, że pełny kąt może tu posiadać więcej niż trzysta sześćdziesiąt stopni. Adam zatoczył koło, a mimo to nie wrócił do punktu wyjścia. Ułamkowy spin, pomyślał uśmiechając się pod wąsem – pod wąsem, w gęstej brodzie hemingwayowskiej.
Szedł więc dalej – i tak wdepnął w studnię +G. Przygnieciony morderczą grawitacją, obsunął się po zboczu w Pandemonium. Bestia wystrzeliła ku niemu tuzinem macek. Miotnął się wstecz. Pandemonium, nie zaprzestając nieregularnych obrotów – centryfuga rozszatkowanego cienia – rozwijało się za nim po łukach i spiralach. Uciekał w panice, bojąc się od nich odwrócić: to, co widziane, było mniej przerażające.
Zadyszany, ubłocony, wgnieciony przez nadgrawitację w wilgotną ziemię, dotarł wreszcie do krawędzi krateru. Pandemonium najwyraźniej dało za wygraną: szarpnęło wstecz i wchłonęło w siebie wszystkie rozciągnięte ku człowiekowi struny – wszystkie, prócz jednej, najdłuższej, która pękła w połowie. Część macki pomknęła z powrotem w chmurę, część zaś – runęła prosto na Zamoyskiego.
Jakby chciała przyssać mu się do twarzy: chlasnęła go po skórze, przylgnęła do policzków, powiek, warg, wcisnęła
się do ust, nozdrzy, uszu. Krztusił się, drapał paznokciami. Pewny, że zginie zaduszony, przełykał ślinę wraz z krwią z przegryzionego języka – miast powietrza.
W ostatniej chwili srebrno-szara masa zrezygnowała. Zeszła mu z oczu, zeszła z ust, z twarzy. Szlusfffl
Łopotała teraz szaleńczo tuż przed nim. Na Zamoyskiego buchało z wnętrza amorficznego potwora suche gorąco.
Siedem razy – liczył w rytm walącego głośno serca – siedem razy maszkara przepoczwarzyła się, obracając się na nice i eksplodując mu w twarz nowymi kształtami, mięsisty kwiat Rorschacha – nim zapadła na trwale w formę trójglowego ptaka.
Trzykruk, machając szaleńczo skrzydłami, zawisł przed Adamem, zajrzał mu w oczy i zaskrzeczał pytająco.
Zamoyski strzelał potem do niego, lecz kule nie wyrządzały kreaturze żadnej dostrzegalnej krzywdy. Zgubić też się nie dała: zawsze była szybsza. Godziny i godziny, pętle i pętle, Strefy i Strefy – ptaszysko nie odstępowało go na metr.
Do szału doprowadzała Zamoyskiego myśl o tym upiór-kruku skradającym się ku jego głowie, podczas gdy on pogrążony jest w głębokim śnie.
Toteż w desperacji zdecydował się na drugą próbę z Pandemonium. Kalkulował: Bestia dała, Bestia weźmie. Nic z tego: trzykruk przez cały czas trzymał się z drugiej strony, z dala od wiru.
Adam usiłował go nawet złapać gołymi rękoma – tylko pokaleczył sobie dłonie.
Klął srebrnego ptaka i złorzeczył mu.
Bydlę szybko budowało swój słownik.
– Pierdku cholery spierdalajmistąd dobraaa? szlag uduszę obymcię wreszriezoczu gołymirękami mać.
Głos też był Zamoyskiego, i intonacja, i rytm; wszystko.
Mówiła prawa głowa; środkowa tylko syczała złośliwie, lewa zaś w ogóle milczała.
Złapać srebrnopióra, zamknąć, przywiązać; jakoś. Adam splótł z trawy i gałęzi sieć i zarzucił na ptaka. Gówno. Trzykruk przeleciał przez nią jak woda przez sito.
Dlatego Zamoyski tak się zdumiał, gdy Angelika po przebudzeniu wyciągnęła rękę, a ptak grzecznie usadowił się na niej ze złożonymi skrzydłami i opuszczonymi dziobami.
– Co, u licha…? Spojrzała na Adama pytająco. Wskazał brodą Crzykruka.
– Słucha cię.
– Jest dość duży, by samodzielnie rozpoznać stahsa.
– Że co?
Wyprostowała plecy i skrzywiła się. Usadziwszy ptaszysko na badylu obok {Zamoyski przygotował był zapas chrustu), przeciągnęła się i wstała. Czarny pył posypał się z niej i jej ubrania suchymi fontannami.
– Muszę się umyć.
Ruszyła ku kurtynie wodnej, ale po kilkunastu krokach zatrzymała się i obejrzała na Adama. Nie zareagował. Zacisnęła wargi.
– Panie Zamoyski – przeciągnęła nisko – bardzo proszę.
Podniósł się, ukłonił (uśmiech kryła broda) i odszedł poza obwód pętli przestrzennej.
Czy ja paliłem papierosy? To jest chwila, by zapalić; koniuszki palców drżą, swędzi naskórek. (Ciało pamięta). Bez papierosa w dłoni Zamoyski wędrował wzrokiem wzdłuż linii fałszywego horyzontu. Kieł obracał się tam wokół poziomej osi niczym gigantyczny rożen. Kieł był niemal doskonale gładki i jedyną oznakę jego ruchu stanowiły drobne zmiany natężenia odbijanego światła. W tamte
rejon\T Saka dochodziło ono po dosyć skomplikowanych trajektoriach, przez powietrzne soczewki i pryzmaty, Zamoyski widział na powierzchni stożka rrzy Słońca.
Kiedy wrócił do ogniska, Angelika zapinała, właśnie mokrą koszułę. Przyklęknąwszy przy ogniu, związała włosy na karku.
– Gdzie moje rzeczy?
– W zagajniku. Zaprowadzę cię. To niedaleko. W zasadzie… tu nic nie jest daleko.
– Ile czasu minęło? Twoja broda.
– Tak. Ale nie mam żadnego zegara, któremu mógłbym uwierzyć. Są tu takie… uskoki. Ty mi powiedz.
Skinęła na ptaka. Przyskoczył do mej, skrzydłami pomagając sobie utrzymać równowagę.
– Dobraaa? – zagadnął, przekrzywiając łebek. – Dobraaa?
– Skąd go masz? – spytała Zamoyskiego.
Więc opowiedział jej o Pandemonium, o swoich wędrówkach, o katastrofie Saka. Angelika słuchała cierpliwie, przeżuwając węża.
– Tyle tylko zostało – skomentował na koniec Zamoyski, gdy przełknęła ostatni kęs. – Węże.
– Aha. Oblizywała palce.
– No więc? – rzucił. – Co z tym ptakiem? Trzykruk jedną głową spoglądał na Adama, drugą na
Angelikę, środkowa gapiła się w ogień, płomienie skakały w czarnych oczkach, szklanych koralikach.
Angelika zmierzyła wzrokiem ptaka, podniosła spojrzenie na Zamoyskiego. Skąd nagle ten smutek w jej oczach, smutek, zmęczenie, pretensja – jak nazwać ów wilgotny cień? Zaraz jednak dziewczyna poderwała brodę, cofnęła ramiona – i wrażenie minęło.
– Pokaz mi – parsknęła – to Pandemonium.
Tak więc powróciła zależność i powrócił gniew. Poniżony, Zamoyski poczuł dla Angeliki dziecięcą wdzięczność.
– A więc dobrze! – poderwał się. – Tak! Panno McPherson. – Szerokim gestem wskazał kierunek.
W drodze do krateru ani słowem nie skomentowała obserwowanych fenomenów. Na pewno zresztą zdawała sobie sprawę, z jaką uwagą Zamoyski wypatruje jakiejkolwiek jej reakcji.
Niemniej nawet nie zamrugała i Adamowi przypomniały się jej słowa o nieuchronności śmierci. Może więc istotnie maszeruję obok emocjonalnego zombie? Potem jednak przypomniał sobie co innego: desperację, z jaką cięła nożem. Odruchowo podrapał świeżą ranę na przedramieniu.
Jeden raz dziewczyna nieco się ożywiła: gdy przechodzili przez krótką pętlę metalicznej konstrukcji, za drzwiami której otwierała się fałszywa równina z kraterem Pandemo-nium. Angelika przystanęła przed przekroczeniem progu i uśmiechnęła się do sufitu, mrucząc coś pod nosem.
Siedzący na jej ramieniu trzyptak powtórzył to później jej głosem i Zamoyski usłyszał w nim delikatną drwinę: – Stahsowe luksusy.
Stanąwszy na krawędzi krateru, zmierzyła wzrokiem szalejące w dole Pandemonium.
– Spore – skomentowała. – Powiększa się? -Mhm?
– Jak ci się wydaje?
– Wiesz… to trudno ocenić.
– Po obwodzie dziury. Zmarszczył brwi.
– Myślisz, że skąd czerpie budulec i energię? – zapytała retorycznie. – Na pustych funkcjach zawsze najwięcej żrą. Potrzymaj. – Podała Zamoyskiemu srebrnopiórego.
– Co ty kombinujesz?
– Spróbuję je sformatować.
– Co?
– Przepraszam. Nie powinnam tak… – Wzięła głębszy oddech, zamyśliła się na moment. – Pamiętasz tenu de la Roche'u?
– Taa.
– Onu nie jest człowiekiem.