Na stoliku najbliższym schodom spoczywał tylko jeden przedmiot: czarno-biała fotografia w drewnianej ramce, pochylona pod takim kątem, by odbijać księżycowy blask prosto w oczy wchodzącego po schodach.
Zamoyski aż pochylił się nad blatem, bacząc jednak, by niczego nie dotknąć. Fotografia przedstawiała jego samego i jakiegoś mężczyznę w czarnym garniturze, spacerujących kamiennym nabrzeżem. W tle znajdowały się kilkupiętrowe budynki, zabytkowe kamienice. Sam Adam był na fotografii w grubym, białym swetrze, popołudniowe słońce rozbijało się na brzegach materiału w wełnistą aureolę, Adam wyglądał jakby go wyretuszowano na to nabrzeże prosto z pocztówkowego nieba lśniących aniołów i puchowych chmur.
Ledwo spojrzał, przypomniał sobie.
Paryż, listopad przed odpaleniem „Wólszczana", Du-renne nad Sekwaną, pierwsza lekcja.
– Wyobraź sobie miejsce, budowlę.
Francuz mówił przez nos i z lekkim akcentem. Lewą ręką bez przerwy sięgał do kieszeni marynarki, wyjmując i wkładając do niej chusteczkę. Zamoyski nie był pewien, czy to tik nerwowy, czy kolejna mnemotechnika Durenne'a. A może katar.
– Niech będzie jedyne w swoim rodzaju, że dwóch takich nie znalazłbyś przez całe życie. Powinieneś mieć do niego jakiś stosunek emocjonalny: niech będzie niezwy-
kle urokliwe lub wyjątkowo odpychające. Wyobraź je sobie bardzo szczegółowo, pod każdym kątem z wewnątrz i z zewnątrz.
– Znaczy, pełna symulacja 3D – mruknął Zamoyski. Szedł po prawej stronie Durenne'a, zaledwie metr od
krawędzi trotuaru, za nią chlupotały wody Sekwany, zmącone niedawnym deszczem. Mijała ich właśnie jakaś archaiczna barka, na jej pokładzie białowłosy starzec siedział na wysokim krześle i czytał z laptopa. Powietrze lekko pachniało spalenizną.
– Można tak powiedzieć – skinął głową Durenne. – Pełna symulacja, pełne wyobrażenie. Zajmie ci trochę czasu. Co ważne: wyobraź sobie charakterystyczne dla każdej lokacji zapachy.
– Zapachy? – pociągnął nosem Zamoyski. Kwaśna woń spalenizny coraz silniej wwiercała mu się w nozdrza – coś tu spłonęło? Aż się rozglądnął. Ani śladu dymu. A cuchnęło, jakby szli przez pogorzelisko, nie czuł nawet smrodu rzeki. Bardzo to było irytujące.
– Mnemotechniki, których ja uczę – ciągnął Durenne (chusteczka wyjęta i schowana) – nie są owymi prymitywnymi metodami zapamiętywania tekstów, z których słynął Symonides z Keos i greccy sofiści, Cyceron i nauczyciele oratorów, czy choćby Giordano Bruno ze swym „teatrem pamięci". Ars memoriae naszych czasów to jest już zaawansowana gałąź kognitywistyki, oparta na badaniach neurologicznych. Stąd wiemy, że, równolegle z obrazami, należy wiązać magazynowane wspomnienia z zapachami, zwłaszcza gdy wspomnienia owe niosą silny ładunek emocji. Podstawowe struktury korteksowe odpowiedzialne za odbiór i przetwarzanie informacji pochodzących z nerwów nosowych połączone są bezpośrednio z zarządzającym wspomnieniami hipokampem, a także z kontrolującym doświadczanie i wyrażanie emocji ciałem migdałowym. Ono
zresztą odpowiada również za odruchy samoobrony, ale o tym będzie później. A zatem -
Durenne urwał, gdy mijająca ich starsza kobieta upuściła parasol. Adam podniósł go; podziękowała. Durenne odprowadził ją spojrzeniem.
– A zatem wyobraź sobie Pałac. Wyobrażenie ma być stałe: skoro raz się zdecydujesz, nie zmieniaj, nie upiększaj, nie ułatwiaj. Obudzony w środku nocy powinieneś móc przejść go w myślach wzdłuż i wszerz; nie musi posiadać złożonej architektury.
– A potem…?
– A potem będziesz mógł dokładać do budowli kolejne cegiełki pamięci.
Zamoyski widocznie skrzywił się wówczas powątpiewająco, bo gdy Durenne odsunął chusteczkę od warg, rozciągały się one w wyrozumiałym uśmiechu.
– Proszę porozmawiać z uczestnikami wieloletnich misji, z ochotnikami z eksperymentów odosobnienia. Pałace Pamięci okazują się zawsze niezmiernie przydatne. Podobno Musterowi na Marsie to właśnie opanowanie mnemotechniki uratowało życie: potrafił odtworzyć całą drogę do bazy według zgromadzonych w Pałacu szczegółów powierzchni Marsa. Nie wiem, może. Z pewnością nie jest to jedna z tych zbędnych procedur, treningów dla treningów. Przekonasz się. Kogo ja nie szkoliłem…
– Kogo?
Durenne spojrzał na Zamoyskiego, zamrugał, zerknął do wnętrza chusteczki i schował ją do kieszeni.
– Powiedzmy, że nie pamiętam.
Zamoyski odsunął się od zdjęcia. Życia mu, jak widać, ars memoriae nie uratowała – ale może uratuje tożsamość. Jeśli nie nazywam się Adam Zamoyski i jeśli to, co pamiętam, pochodzi od McPhersonowych doktorów umysłu -
Pochodzi od nich także ten Pałac.
Rozejrzał się po zanurzonym w księżycowym cieniu tarasie. Od stawu tchnął chłodny wiatr, wierzby szemrały nad ciemną wodą, nagle zapachniało wrzosem.
Policzył stoliki zajęte: siedemnaście, łącznie z tym z paryską fotografią.
Z całej kolekcji najbardziej rzucała się w oczy ludzka ręka: naga, czarnoskóra, odcięta powyżej łokcia. Podszedł bliżej. Lewa, męska. Cuchnęła żelazem, potem i spalenizną.
– Spadamy! – wrzeszczał Washington. – Nie koryguje! Dlaczego nie koryguje!
Spadali jak kamień, wahadłowiec trząsł się w poprzecznych wibracjach, jakby za chwilę miał się rozpaść. Wiedzieli, że rozpaść się nie ma prawa, lecz wrażenie było tak przemożne, że prawie wypatrywali szczelin w ścianach.
Osobiste ekrany Zamoyskiego również telepały się na wszystkie strony; powierzchnia Narwy była na nich zamglona, kontury kontynentów się rozmywały. (Wtedy jeszcze nie znali nazwy, słowo – Narwa – wtargnęło tu z innych wspomnień Zamoyskiego).
Wszyscy byli zahermetyzowani w swych skafandrach – a jednak gdy szwy kadłuba istotnie zaczęły puszczać, zacisnęli mocniej dłonie na klamrach kokonów.
W niższych warstwach atmosfery przeszli w lot ślizgowy, uspokoiło się. Zaraz wszakże Washington począł wrzeszczeć od nowa:
– Rozbijemy się! Rozbijemy się! Rozbijemy się! – (Washington miał w krtani własne echo, zawsze dawał głośny replay; to pamiętał już Zamoyski-we-wspomnieniu).
Faktycznie, rozbili się. Wahadłowiec kapotował twardo za jeziorem, na płaskowyżu. Dwa razy go przerzuciło; zatrzymał się w pół przełamany – ale nie płonął, jeszcze nie płonął.
Zamoyskiego wyrzuciło z kokonu w stronę luku awaryjnego. Lecz w tym miejscu nie było już luku awaryjnego
– Adam walnął hełmem o górne szafki, aż go przyćmiło. Od rufy szedł dym, trzeszczało w słuchawkach, elektronika płonęła czerwonymi alarmami albo – co było bardziej przerażające – pozostawała cicha i ciemna. Tylko zarządzająca AI wydawała kategorycznym głosem polecenia i prawie już rozkazy: co ratować, co gasić w pierwszej kolejności… Za-moyski nie słuchał.
Mountclaver i Juice, również wystrzeleni ku śluzie, dorwali się do wajch jej ręcznego mechanizmu. Od przegrody pilota trzaskały głośno łukowe przepięcia. Zamoyski obejrzał się. Washington przeskakiwał właśnie zmiażdżone moduły wspomagania fizjologicznego, wyciągał ku Zamoyskie-mu rękę. Równocześnie Juice szarpnęła Adama ku wyjściu
– i dojrzał tylko spadającą jak gilotyna zewnętrzną krawędź żebra konstrukcyjnego przedziału pilotów, po czym wyskoczył w straszną jasność Hakaty.
Mountclaver i Juice odciągnęli Zamoyskiego od płonącego wahadłowca.
Adam usiadł na kamieniu i zdjął hełm. Kaszlał i charczał. Jeszcze nic nie widział, kręciło mu się w głowie – przed oczyma miał tylko tę rękę: czarna skóra, napięte mięśnie; chociaż przecież nie była naga, a obleczona w błękitny rękaw. Lecz tak zapamiętał.
Tak zapamiętał.
Odnalazłszy drogę do Pałacu, mógł go odwiedzać, kiedy tylko chciał, nie przemierzając za każdym razem tej samej drogi mozolnych skojarzeń. Odwiedzać Pałac, wąchać i oglądać stare eksponaty – i dodawać nowe.
Notes Angeliki – to pamięć zewnętrzna, łatwo ją stracić. (Co prawda, jak dowodzi życie, wewnętrzną również). Przezorność nakazuje sporządzać kopie zapasowe.
Na pustym stoliku położył pstrokato barwiony kryształ, kwiat wielopłaszczyznowy, gęsto pożyłkowany srebrem i złotem. Rzeźba kryształu odpowiadała strukturze Saka. Polizany, miał smak zimnej, gruboziarnistej soli.