Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A więc wybierasz śmierć?

– Tak.

– A więc uważasz, że śmierć jest lepsza dla człowieka?

– Tak.

– A więc śmierć będzie tym, co właśnie w tej chwili spotka twoją córeczkę.

– Panie!!!

– Witaj w Rombie, Ziofilattu Vortici.

– No więc stanąłeś przed obliczem potwora, admirale Matsuhiro.

– Panienka raczy żartować.

– Jak ci się podoba twój odwieczny wróg?

– Po co takie brzydkie słowa? To radość dla wojownika móc oglądać taką śliczną pannę. Niczym jest cierpienie, gdy zostaje tak wynagrodzone.

– Czy myślisz, że te komplementy ci pomogą?

– O, widzę, że panienka w skromności wychowana. Dobrze to, dobrze, cieszy to serce starego wojownika.

– Matsuhiro… Czy ty przypadkiem… Od tortur… Nie zwariowałeś?

– Wariuję tylko na widok panienki, od uroku panienki.

– Matsuhiro… Posłuchaj, chociaż jesteś moim najgorszym wrogiem, chcę ci dać nieśmiertelność.

– Śliczne oczy fiołkowe, o, jak morze przed burzą… Nie mają takich oczu nasze panny!

– Matsuhiro…

– To wstyd, że mi kości nóg przewiercili… Oj, porwałbym pannę!…

– Matsuhiro, spróbuj pomyśleć o sobie i o swoim losie. Chcę ci dać nieśmiertelność.

– Jest tylko jeden rodzaj nieśmiertelności, którego pragnie prawdziwy mężczyzna. To nieśmiertelność w swoich potomkach. Panienka, jak rozumiem, chce mi dać potomstwo?

– Matsuhiro, jeżeli nie zamilkniesz, odeślę cię do kaciska na kilkanaście lat. I dopiero po kilkunastu latach wrócimy do tej rozmowy.

– Prawdziwy wojownik kaciska się nie boi. Ale kilkunastoletnie rozstanie z panną byłoby zbyt bolesne.

– To w takim razie mnie posłuchaj, prawdziwy wojowniku. Nie boisz się śmierci? Nie chciałbyś żyć wiecznie?

– Och, panienka raczy poddawać próbie starego wojownika… Wojownik nie boi się śmierci, on jej pragnie!

– Matsuhiro, ja pytam poważnie.

– A ja poważnie odpowiadam! Dla prawdziwego wojownika nie ma poważniejszej sprawy, panienko, niż śmierć! Wojownik jest po to, żeby umrzeć i żeby umrzeć we właściwy sposób!

– Nie ma właściwej śmierci. Śmierć jest zawsze straszna.

– Nie, jeśli jej się nie boisz. Ale do tego nie można być lękliwą panienką!

– A ja ci powiem, nieustraszony wojowniku, że w ostatniej sekundzie, w ostatnim ułamku sekundy na granicy śmierci każdy się boi. Nawet ty, nieustraszony wojowniku. Czy chcesz się przekonać?

– Ułamek sekundy to tylko ułamek sekundy, nawet na granicy śmierci! Człowiek nie będzie miał czasu, żeby zacząć się bać! I dlaczego miałby bać się ułamka sekundy wojownik, który nie bał się całego życia? Przyjmuję wyzwanie, panienko.

– Dobrze. Ale gwarantuję ci, że będziesz miał czas, żeby zacząć się bać. Twój ostatni ułamek sekundy na granicy śmierci… Będzie trwał całą wieczność.

– Panienko!

– Witaj w Rombie, admirale Matsuhiro.

– No tak. Ja mam jakieś czterdzieści tysięcy lat – powiedział Agni.

– I starczy – zawołał jakiś wesoły głos.

Krasnoludy rzuciły się na ziemię. Agni zmacał topór.

– Wyłazić, karły, z tego śmierdzącego zielska – wołał wesoły głos. – Bez broni, z rękami do góry. Całe zarośla tak śmierdzą, bo oblałem je olejem skalnym. Jeden ruch i mój kolega rzuci kilka pochodni.

– Kurwa – powiedział Ardżu.

– Wyłazić po kolei, żebym miał czas każdego związać i brodzisko wyrwać. Który pierwszy? Reszta bez ruchu ma siedzieć i czekać, aż zawołam drugiego. Bo jak nie, na przypalonym mięsku będę dziś ucztował. Krasnoludzina smaczna, ostra w smaku…

– W gardle ci stanie! – zawołał Yudi słabym głosem.

– Cicho! – krzyknął wesołek. – No, niech wyłazi pierwsza broda! Za brodę mi płacą!

– To zawodowiec – szepnął Ardżu.

– Albo chce, żebyśmy tak myśleli – odpowiedział Agni.

– Wyłazić – wołał zawodowiec. – Bo podsmażę was w tych krzakach! Głodny jestem! Wyłazić! A reszta siedzieć grzecznie w krzakach i słuchać spokojnie, jak kamrat wrzeszczy! Bo będzie wrzeszczał!

– Ja pójdę – syknął Ardżu. – Mam największy staż jako wojownik. Może poradzę sobie z nimi gołymi rękami.

– Nie – odszepnął szybko Agni. – To walka wręcz! Nieważne, kto najlepiej toporem macha, tylko kto jest najsilniejszy! No, który z was?

– Niby Bima – mruknął niechętnie Yudi. – Ale niech on nie…

– Świetnie – powiedział Agni. – Bawił nas dowcipami, niech teraz inaczej nas rozweseli. Idź, Bima.

– Chuj ci w dupę – powiedział czarny krasnolud i wstał.

– Idę! – zawołał. – Idę, chuju złamany!

– Bez wyzwisk – odpowiedział głos – bo będę wyrywał kłak po kłaku! No proszę, czarne futerko nam się dzisiaj trafiło… Zrzuć kurtkę! Obróć się! Chcę widzieć, czy nie masz gdzieś topora, brodaty zwierzaku. Ściągaj buty! Rzuć no je tu! Dobre buty, tylko brudne. Ręce do przodu, do związania! Podejdź… Nie próbuj sztuczek! Ach… Masz, gówno! Myślałeś, że mi podskoczysz! Leżeć, ścierwo! Całuj buty pana! Na plecy! Teraz ty go przytrzymaj…

I nagle rozległ się wrzask, wrzask potworny, przechodzący w wysoki, jakby niemowlęcy skrzek. Niemowlęcy, ale na pewno wychodzący z gardła Bimy. Wszystkie krasnoludy oprócz Agniego skuliły się. A potem na Agniego spojrzały, również wszystkie.

Agni odwrócił wzrok i zamknął oczy. Wrzask narastał, był coraz głośniejszy, coraz jakby bliższy i skończył się nagle chóralnym wybuchem śmiechu. Na polanie stanął Bima, trzymając w ręku dwie wąsate głowy.

– Ale cię nastraszyłem, chujku – powiedział do Agniego, rzucając mu ścierwo pod nogi.

– Masz u mnie drugiego plusa – westchnął Ardżu. – Bo jednak miałeś rację. Trzeba było wysłać Bimę. Masz u mnie drugiego plusa.

– A trzy plusy to wpierdol – dodał Bima.

– Czy radujesz się, kapitanie Ritavartin?

– I już nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

– Czy radujesz się z nieśmiertelności, którą cię obdarzę?

– I już nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

– Czy rozumiesz, co do ciebie mówię?

– I już nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

– Czy chcesz, abym uodpornił na śmierć twojego bumbona?

– I już nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

– Czy rozumiesz, na czym polega uodpornienie na śmierć?

– I już nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

– Widzę, że jeśli nie wiesz, to przynajmniej się domyślasz.

– I już nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

– Czy wiesz, że twoje odpowiedzi mogą mieć wpływ na twój los?

– I już nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

– A jeśli nawet nie na twój los, to na pewno na los twojego bumbona.

– I już nie by… Panoczku, nie!

– Tak, Ritavartin. Udusimy twojego bumbona.

– Panoczku, błagam, nie! Ja po katuszach, ja pomieszany, ja mógł co durnego pleść, ale bumbon niewinny, dziecina najsłodsza…

– I to ty sam go udusisz.

– Nie, panoczku, nigdy!

– Ty sam. Wbijemy ci w mięśnie i w kości takie druty, które będą kierować twoimi ruchami. Będziesz dusił bumbona, a druty wbite w szczękę i krtań sprawią, że będziesz śpiewał: „Hurra, jak słodko jest poświęcać najbliższych dla Cesarza”. I już nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

– Panoczku!!!

– Witaj w Rombie, Ritavartin.

– Witaj w Rombie, Viranie Watanabe. A zresztą… Nie powinienem cię tu witać. Przecież tu jesteś już od wielu, wielu lat.

– Tak, Panie…

– Nie pierwszy raz widzisz te wszystkie narzędzia. Te łańcuchy. I to łoże. Tyle że po raz pierwszy to ty na nim leżysz.

– Panie…

– Coś chcesz powiedzieć, Watanabe? Chcesz błagać o litość? Przecież wiesz, że dla siebie nie miałem litości. Kto jak kto, ale ty o tym dobrze wiesz.

– Tak, Panie.

– Swoją drogą szkoda, bo gdzie ja znajdę drugiego takiego kata jak ty?

– Dziękuję, Panie. Pozytywna ocena mojego profesjonalizmu sprawia, że niczym są męczarnie, które mnie czekają!

– Akurat, Watanabe. Nie kłam. Męczarnie, które cię czekają, są takie, że nic nie może choćby minimalnie ich złagodzić.

7
{"b":"100669","o":1}