Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Właśnie kapłan darł się najgłośniej. Miał krótkie, krzywe i żałośnie chude nogi, wystające spod przykusej kar – watki brzuszysko i z trudem jedynie stał na rozchybotanym pokładzie. Ale gardło go nie zawodziło. A głos niósł się po wodzie donośnie, tak że Twardokęsek nie zdziwiłby się, gdyby było ich słychać na nabrzeżu w Tragance.

Natomiast drugi z przybyłych był nieco starszy od zbójcy. Włos, zebrany północnym zwyczajem w dwa długie warkocze, mocno już mu przetkała siwizna. Nosił owalną, jednolicie ciemną tarczę i przyzwoity, długi miecz w pozbawionej ozdób skórzanej pochwie. Ot, pomyślał Twardokęsek, najemnik, jakich sporo ostatnimi czasy pałęta się po Krainach Wewnętrznego Morza. Usiłował uspokoić kapłana, co było zajęciem mozolnym i beznadziejnym.

– Dlaczego wrzeszczysz, Kostropatka? – spytał cierpko.

– Bo to, popatrz, Przemęka – syknął kapłan – szyper, ścierwo, oszukał mnie i wziął jeszcze jakoweś szumowiny. Dziewkę spławić trzeba – wskazał na Szarkę – nim się jaka bieda trafi.

Potem na pokład wdrapał się trzeci człowiek. Wysoki, należycie rozrośnięty w barach, w prostym kubraku, z ciężkim, oburęcznym mieczem na plecach. Jego twarz wydała się Twardokęskowi znajoma.

Szarka stała na dziobie. Płaszcz zsunął się jej z ramion, odsłaniając długie, rozpuszczone włosy. Czerwona, południowa noc barwiła je ogniem, połyskiwała na obręczy dri deonema, zmieniała czerń sukna w głęboki fiolet. I kiedy tak stała, patrzyła i czekała, Twardokęsek zrozumiał, z jakiego powodu przyszło mu opuścić mury Traganki. Dzika kotka, pomyślał, dzika kotka w rui, niech jej kto na drodze stanie, a rozerwie na strzępy.

– Dodamy dobry tuzin groszy – przekonywał szypra nie zrażony kapłan – jak dziewkę rybom na żer rzucisz.

Stary z namysłem skubał brodę i Twardokęsek przeczuwał, że jeśli kapłan podwoi stawkę, na pokładzie rozpęta się jatka.

Ostatni z przybyłych roztrącił rybaków i kilkoma krokami przesadził pokład. Nagle zbójca sobie przypomniał. To było wtedy, jak w karczmie przy gościńcu zobaczył wizerunek własnej gęby. Był tam i inny konterfekt. Też wisiał na drzwiach gospody, ale nie obok Twardokęska, nie, nie z plebsem, tylko w najwyższym rzędzie, ponad pozostałymi. Toć to syn starego władcy Żarników, zwanego obelżywie Smardzem, pomyślał zbójca. Wygnaniec z ojcowizny. Bezimienny. Zaprzaniec.

Twardokęskowi zaschło nagle w gardle. Wężymord płacił za Smardzowego syna czystym złotem. I to płacił więcej, niż książątko ważyło.

– Toż to jest żalnicki wygnaniec – szepnął cicho do Szarki. – Starego Smardza nasienie…

Dziewczyna odwróciła się ku zbójcy, ale nie zdążyła o nic zapytać, bo w tejże chwili przypadł do nich sam książę.

– Co znów knujesz, niewiasto? Gdzie jadziołek? – warknął.

– Poluje. Szukałam cię…

– Ja bym się dał odnaleźć! – zarechotał jeden z poławiaczy.

– …ponieważ jest pomiędzy nami pewien dług. I obietnica… – ciągnęła Szarka.

– Masz jeden dług – przerwał. – Plugastwo, którym mnie zeszłej nocy poszczułaś.

– Niechże ją Przemęka zdzieli w łeb i do wody! – poradził kapłan. – Rusz się, Przemęka!

– Stul pysk, głupi! – ostro powiedział ten z ciemną tarczą najemnika. – Patrz, co ona nosi na głowie.

Wszyscy popatrzyli.

Twardokęsek uznał, że na razie są bezpieczni i znów zaczął rzygać.

Na pokładzie uczyniło się okrutne zamieszanie. Rybacy lamentowali, kapłan zajadle złorzeczył Fei Flisyon, szpakowaty Przemęka go hamował, zaś słowa Szarki i księcia ginęły w ogólnym rozgardiaszu. A potem nadfrunął jadziołek. Opadł na obręcz bogini i rozejrzał się po pokładzie, rzucając wszystkim złośliwe spojrzenia miodowych oczu. Miał wypchane, krągłe brzuszysko i jasne kropelki jadu na końcach piór.

– Zabiorę go pod pokład – w nagłej ciszy oznajmiła Szarka. – Nie jest wam przyjazny.

Zbójcy wydało się, że skrzywiła się przy tym cierpko. Ostatnie słowo jednak należało do kapłana.

– Nie gap się, tylko rzuć sztyletem w ladacznicę, Przemęka! – syknął.

– A juści! – szyper złapał za bosak i przysunął go do gęby kapłana. – Tylko najpierw wrażę ci to w kałdun, ścierwo!

– Jest powiedziane, że niewierni będą przelewać krew wybranych…! – rozdarł się kapłan.

– Dość już! – żachnął się książę. – Tu żadnego przelewu krwi nie będzie, najwyżej Zaraźnica cię durem umorzy, Kostropatka, jej tu włości i jej prawo.

– To jak się ułożym? – szyper wymownie postukiwał bosakiem w burtę.

– Zostaniemy na pokładzie – zdecydował książę – a ona w ładowni. Przez dwie nocki nie będziemy sobie bardzo zawadzać.

– Ale opuścisz nam cenę – ocknął się kapłan. – Cały statek najęliśmy, z ładownią.

– Od bluźnierców biorę więcej – zarechotał szyper. – A jak się nie podoba, to fora ze dwora.

Na statku zapanowało tedy coś na kształt rozejmu.

Szarka piastowała pod pokładem jadziołka, książę z towarzyszami siedział na górze, pod czujnym wzrokiem rybaków, a Twardokęsek pałętał się to w tę, to w tamtą stronę, na przemian usiłując drzemać w ładowni i rzygać.

Za to Szarka miała się nadspodziewanie dobrze. Rozpakowała zapasy na drogę i za każdym razem, jak dolewała sobie wina, zbójca gnał na pokład i wyrzygiwał wnętrzności. Z początku podejrzewał, że, jak wszystkie baby złośliwa i wredna, odgrywa się na nim za wczorajsze zaloty. Potem jednak poznał, iż jeśli istotnie była rozjątrzona, to nie na niego, bo o niego ani dbała, ale że to raczej książątko dopiekło jej do żywego. Gdy ją Twardokęsek o to nieopatrznie zagadnął, zasyczała tylko niczym urażona kotka. I więcej jej Twardokęsek nie wypytywał.

Nie, nie był ciekaw, skąd pochodzi. Zbyt wielu ludzi przewinęło się podczas ostatnich lat przez zbójeckie obozowisko i wówczas, na statku płynącym przez Kanał Sandalyi, Twardokęsek sądził, że widział już wszystko. Zbiegłych ze świątyni mnichów, zbójrycerzy, którzy przegrali w karty ojcowiznę, dezerterów ze wszystkich armii Krain Wewnętrznego Morza, powroźników, co spalili więcej pańskich dworców niż wiedźm, servenedyjskie wojowniczki wyżerające na pobojowisku wątroby dogorywających wrogów, a nawet obłąkanego derwisza, który podawał się za nowe wcielenie Bad Bidmone Od Jabłoni. Póki nie pchali nosa w sprawy Twardokęska, nie dociekał ani ich prawdziwych imion, ani zdarzeń, które cisnęły ich pomiędzy kompanię na Przełęczy Zdechłej Krowy. I tak wszyscy byli jednacy.

Czy Szarka z jej dwoma mieczami, zawojem norhemnów na twarzy i porachunkami z żalnickim księciem mogła zadziwić kogoś, kogo kochankami były niegdyś trzy bliźniacze siostry z sekty skalmierskich dusicieli, grasujące z kompanią na gościńcu i odkładające grosz na własną anakondę?

Nie mówili ze sobą wiele, zaś złe drzemało na belce, z rzadka tylko uchylając złowrogie żółte oczy. Pod wieczór Szarka wyczesała gęstym zgrzebłem futro skrzydłonia i starannie obejrzała poduszki łap. Posłusznie znosił jej wysiłki, potem jednak natychmiast wytarzał się w kupce słomy, którą mu przeznaczono na legowisko.

– Niecierpliwi się – wyjaśniła kobieta. – Od dawna nie rozkładał skrzydeł i nie lubi morza.

Zbójca słyszał, że skrzydłonie żyły dawniej w Łysogórach, lecz wybito je co do nogi i przetrwały jedynie pojedyncze sztuki hodowane przez norhemnów. Niosły zagląda: żaden mur nie mógł ich powstrzymać. Kiedyś, nim upadło władztwo Vadiioneda w Górach Żmijowych, Kopieniccy z trudem tylko bronili górskich przełęczy. Potem i to się skończyło. Prawie co rok norhemni uderzali na Krainy Wewnętrznego Morza, ziemię bez litości pustoszyli, ludzi brali w niewolę. Na szczęście coraz rzadziej widywano w ich hordach skrzydłonie. Zbójca słyszał, że wytrzebiła je jakaś zaraza.

– Aż dziwota, żeś go norhemnom wykradła – mruknął.

– Nie wykradłam – odparła, wybierając źdźbła z grzywy zwierzęcia.

– Skąd więc…?

– Byłam na stepie – wyjaśniła niechętnie – i mało co z pragnienia nie zdechłam, kiedy go skądś jadziołek przygnał. Wolałabym konia, ale ten nie dość, że sam za mną łazi, to konie dwa dobre już rozszarpał. Zębiska ma ostre.

9
{"b":"100645","o":1}