Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Twardokęsek sposępniał. Ze dwie nocki na Kanale zejdą, pomyślał ponuro, a jak nas Sandalya sztormem ogarnie, na dobre tam ostaniemy.

W czas przeprawy na Tragankę zbójca dobrze wyrozumiał, że nie przepada za morzem. Szyper zrazu wszystkich podróżnych zapędził do wylewania wody, bo krypa przeciekała okrutnie, a drugiej nocy Kanał tak się rozkołysał, że zbójca prawie o ocaleniu zwątpił. Bydło ryczało przeraźliwie. Niewiasty poklękały i głośno odmawiały litanie do Fei Flisyon. Szyper klął.

– Byle nie przed zmierzchem – wzdrygnął się zbójca, wspomniawszy, jak każdej nocy coś we ćmie wyło prześmiewcze i z dali marynarzom wygrażało. – Po wyspach ludziska już mocno złe przetrzebili, ale w morzu ono się wciąż bez nijakiej przeszkody lęgnie i nie raz statek przy samym brzegu w głębię wciągnie. Trza nam świtu poczekać, ze słonkiem się wyprawiać.

– Tu co drugi szyper wiezie kontrabandę – kwaśno wyjaśnił Mierosz – przeto o zmierzchu na morze wychodzą, bo natenczas strażnicy się w porcie mieniają i w zamęcie łacno ich oszukać. Ale to małe rybackie statki. Zazwyczaj nie biorą obcych.

Szarka drapała jadziołka po podgardlu. Odwinął się, polizał ją po rękawicy. Język miał różowy. Zostawiał na jeleniej skórze niewielkie czarne plamki.

– Tedy pójdziesz na nabrzeże, Mierosz – oznajmiła – i przekonasz szypra, aby dziś zwyczaju odstąpił.

Wieczorem wymknęli się z pałacu. Bez świty, lektyk i akolitów zawodzących hymny ku czci Fei Flisyon. Szarka prowadziła błękitnego skrzydłonia, dwóch tragarzy dźwigało pakunki, a Mierosz dreptał z tyłu, z wysiłkiem usiłując omijać liczne, urzędowe i zgoła przypadkowe rynsztoki.

Po wczorajszej zabawie w ogrodach bogini miasto zdawało się przepite, otępiałe i nikt ich nie zaczepiał. Powietrze przesycały wonie dziegciu, smoły, taniego wina, przegniłych śmieci i smażonych na nabrzeżu ryb. Dostawcy kłębili się wokół przybijających do nabrzeża statków, wrzaskliwie targując się o cenę połowu i wydzierając nawzajem z rąk co okazalsze sztuki. Brudne dziewki w rozchełstanych koszulach włóczyły się smętnie, wabiąc marynarzy do tawern, gdzie właściciele stawiali im darmowe piwo za każdego przyprowadzonego gościa. Żebracy ciągnęli przechodniów za szaty. Przekupnie nawoływali z głębi kramów. U drzwi kantorków, na okazałych drewnianych tablicach wypisano starannie kursy najrozmaitszych monet, tak z Krain Wewnętrznego Morza, jak i z równin Turznii. Traganka była prawdziwie światowym miastem.

– Hej! Tutaj! – krzyknął usadowiony na wbitym w nabrzeże palu kędzierzawy wyrostek o bezczelnej gębie żaka. – Będą łowić w Zatoce Ślazowej. Szyper bierze trzech pasażerów, bardzo widać im spieszno, bo nie targowali się należycie i zadatek dali. Jeden gębę ma całą bliznami naznaczoną, snadnie go rozpoznacie, bo paskudny jak zaraza. Szyprowi rzekł, że do Spichrzy na Żary ciągną, ale go pozostali zaraz uciszyli. Dziwni to jacyś podróżni – mrugnął porozumiewawczo – tak się między ludźmi obracali, aby na strażników nie natrafić. Mają czekać w łódce przy południowym cyplu. A chcecie statek znać, tedy się dwa grosze należy. – Żak śmiało splunął na zapylony trakt, o włos od sandała Mierosza.

– Bystry z ciebie chłopak. Grzech, by taki tyłek na nabrzeżu darmo wysiadywał – wycedził przez zęby kapłan. – Ot, zda się ciebie kapką nakryć, sługą Fei Flisyon uczynić.

Żak skulił się na swoim słupie. Zazwyczaj akolitami zostawali niewolnicy z niskiej świątyni, lecz po Tragance nieustannie krążyły plotki o zaginionych chłopcach, a szkolarz wyraźnie nie pragnął zostać wytrzebiony ku chwale Zaraźnicy.

– A bodajby cię nagła niemoc sparła, kurewniku! – syknął i pospiesznie pokazał statek.

Na sam jego widok Twardokęskowi zachciało się rzygać. Miał zaniedbany, pokryty wodorostami kadłub i nawet w porcie głęboko przechylał się z burty na burtę. Na trapie stał rudowłosy, niechlujny dziadyga i przyglądał się im z niezadowoleniem. Zagadnięty przez Mierosza niemrawo zszedł na nabrzeże – zbójca przypuszczał, że nie tyle z uprzejmości, ile z obawy, iż mu kapłan wlezie na pokład. Rybacy z Traganki święcie wierzyli, że obecność sług prześwietnej Fei Flisyon przynosi nieszczęście na morzu.

Z początku szyper ani chciał słyszeć o podróżnych. To prosty statek, nie kapłański korab, tłumaczył. Tu wygód nie dostaje, miejsca mało, marynarze ludzie prości, jeszcze czym szlachetnej pannie uchybią. Ale kiedy Mierosz wyciągnął trzosik z tragańskimi groszami, inaczej gadać począł. Tyle że za nic skrzydłonia zabrać nie chciał. To jest poczciwy barkas, powtarzał, co go jeszcze pradziad budował, nie będą go bydlęta obsrywać. Innego se szypra szukajcie.

– Sami poszukajcie innego statku – Mierosz był już srodze zmęczony uporem szypra i zgoła nie nawykł do targów. – Bo na tym z woli Fei Flisyon my zaraz w morze wyjdziem. A wy możecie siąść, ot, na tym palu wedle falochronu. Będziecie w wodzie nogami przebierać i płocie nimi we włóki naganiać. Oczywista, jeśli was do lochów za warcholstwo wtrącić nie każę.

– Pomiłujcież, wasza wielebność – żylasty żeglarz pochwycił trzos i smarknięciem w rękaw spłowiałej koszuli zamaskował przekleństwo. – Kiej tak prześwietna Fea Flisyon każe, pakujcie się na pokład.

Mierosz sięgnął za połę szaty i podał dziewczynie owinięty chustą pakiecik.

– Pisma do współbraci – wyjaśnił. – Mamy kantory w każdym większym mieście i wszędzie wam chętnie pomocy użyczą. Nie zabądźcie o tym. Nie zabądźcie też, że choć was będą u bram witać i po czerwonym płótnie na dworce prowadzić, snadnie wam kto sztylet w plecy wrazić może. Nie kochają nas po Krainach Wewnętrznego Morza.

Ano, pomyślał Twardokęsek, nie kochają was, bo się od wieków, ścierwa, lichwą bawicie, pieniądz pod zastaw pożyczacie. W księstwach Przerwanki co drugi panek tyle jeno ma, co na siedzisku gacie, bo reszta kwitami Zaraźnicy przypisana. Nie dziwota, że co się miesiąc odmieni, nowy gdzieś tumulcik: a to kapłana na drodze tałatajstwo poturbuje, a to znów pod kantorek Fei Flisyon ogień kto podłoży i owe listy zastawne zgrabnie z dymem puści. Ale gdyby mi owo pisanie, co nim Mierosz dziewkę obdarował, w ręce trafiło, myślał dalej, wiele by człek dokazał. Dziewek po miastach dosyć. Żadna sztuka w szatki norhemnów którą przyodziać, miecze dwa przydać i do kantoru Zaraźnicy posłać, żeby prosiła przyobiecanej pomocy. I sakiewki sowitej. Albo i całego worka.

Szyper stał przy burcie, beznamiętnie dłubiąc paznokciem w zębach.

– Bydlę do ładowni – burknął. – I wy też, panno. Ludzie będą mi lepiej pracować, jak zejdziecie z widoku.

Był to prosty, by nie rzec prymitywny, statek. Szarka ułożyła się na skąpej wiązce słomy, okręciła kraciastym kocem i zaraz usnęła. Zbójca ostrożnie przysiadł obok. Z początku myślał o listach, ale, ponieważ bezwstydnie leżała obok, z głową na szyi skrzydłonia i długimi, szczupłymi palcami wplecionymi w jego czarną grzywę – jej włosy przybrały barwę rdzy, choć pamiętał, że podczas wędrówki przez miasto połyskiwały niczym ciemne złoto – wkrótce zapomniał o listach do kantorów, chcąc jedynie jak najszybciej rozsznurować jej kubrak i rozsunąć szeroko uda.

Nie otwierając oczu, odepchnęła go i sennie powiedziała:

– Twardokęsek, następnym razem złamię ci rękę. Obudź mnie, kiedy inni wejdą na pokład. Obudź, ale nie dotykaj. Nie lubię tego.

Mamrocząc pod nosem, usadowił się jak najdalej od niej, solennie przekląwszy własną głupotę.

Nie wytrzymał długo pod pokładem, oj, nie. I to wcale nie za przyczyną Szarki. Ku uciesze załogi zawisł na burcie i rzygał bez końca. Podobno pomaga, jeśli człowiek napije się słonej wody. Twardokęskowi nie pomogło.

Dopiero dobiegające z rufy wrzaski odrobinę go ocuciły. Nowo przybyli nie wyglądali na przemytników, choć wsiedli na statek na pełnym morzu, co jest starym sposobem na kontrabandę. W słabym świetle czerwonej nocy Twardokęsek dostrzegł, że oblicze jednego z nich znaczyły potworne blizny po usuniętym tatuażu. Zbójca widywał podobne u zbiegłych z Żalników kapłanów Bad Bidmone Od Jabłoni i od pierwszego spojrzenia poczuł do niego dojmującą niechęć. Jak wszyscy w Górach Żmijowych, Twardokęsek szczerze nie cierpiał zakonu żalnickiej bogini.

8
{"b":"100645","o":1}