Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Niech ci bogowie wynagrodzą, bracie – rzekł z prostotą. – Oczy coraz słabsze, a jeszcze dzisiaj tyle nieszczęścia na nas spadło, że ani siły, ani chęci, by na świat patrzeć.

– A cóż się zdarzyło? – spytał Krotosz.

– Opactwo nam w Górach Żmijowych zeszłej nocy spłonęło – wyjaśnił mnich. – I ludzi w nim wielka mnogość, tako współbraci naszych, jako i wędrowców.

– Srogi to traf – zgodził się Krotosz. – Ogień kto zaprószył, czy piorun ugodził?

– Skąd nam to wiedzieć? – potrząsnął głową staruszek. – Był tam jeden sługa, na umyśle słaby i on podobno miał ogień zażegnąć. Jeno skąd by podobny czyn miał się w jego głowie żaląc, nie wiadomo.

Kręte schody doprowadziły ich na samo dno wieży Nur Nemruta. Krotosz, który nigdy nie wierzył w panującą wśród kapłanów Śniącego ascezę, z drwiną uniósł brwi, spoglądając, jak jego odbicie rozpryskuje się w labiryncie kryształowych zwierciadeł. Sala była jasna, roziskrzona światłem, które zdawało się bić z głębi zwierciadeł, a stukot podkutych butów kapłanki Hurk Hrovke na posadzce z polerowanego srebra niósł się szeroko, bardzo szeroko.

Gdzieś za szpalerami zwierciadeł śnił Nur Nemrut.

Szczurak szybko złożył przysięgę oczyszczającą, a Nur Nemrut najwyraźniej nie ocknął się z drzemki, ponieważ zza lustrzanych ścian nie dobiegło ich nic prócz przyciszonego pochrapywania. Ano, zauważył zjadliwie Krotosz, prawią tutejsi kapłani, że w snach Nur Nemruta krzepną losy całego świata, że on wszelkie rzeczy zakryte widzi i osądza. Może i prawdę gadają, tyle że do czasu samo chrapanie słychać.

– Jeszcze coś innego przydałoby się usłyszeć, skorośmy się w tym miejscu zeszli – kapłanka Kei Kaella niecierpliwie stukała obcasem w – zwierciadlaną posadzkę. – Przystoi, aby się co poniektórzy z nas przysięgą z podejrzeń o uwarzenie owego nieszczęsnego incydentu oczyścili – urągliwie spojrzała ku kapłanom Zird Zekruna.

– Srogie to oskarżenie – zauważył niechętnie gospodarz. – Łacniej podejrzenia rzucać, ciężej później dobrą sławę przywracać.

– Więc nie rzucajmy i nie przywracajmy, tylko zawczasu łeb plotce ukręćmy przysięgą – rzucił kapłan Morskiego Konia.

– Nie mogę przysięgać bez zgody opata – zafrasował się stareńki kapłan Cion Cerena.

– Nikt tego od ciebie nie chce, ojcze – uśmiechnęła się pobłażliwie kapłanka Hurk Hrovke. – Ani ode mnie, bo, jak się zdaje, nasza czcigodna siostra zdołała już odnaleźć i osądzić winnych. Ale o tym chyba zapomniała, że myśmy wszyscy ślubem posłuszeństwa związani i bez porozumienia z kolegium kapłańskim żadnych przysiąg składać nam nie wolno.

– Mnie tam przysięga nie wadzi! – tubalnie zaśmiał się kapłan Org Ondrelssena. – Czy mój pan dba o Góry Sowie? Pewno o nich ani słyszał!

– I ja przysięgnę chętnie! – zapalczywie dodała kapłanka Kei Kaella – A Pani wybaczy mi, bowiem nie dla siebie, jeno dla wspólnego dobra o prawdę zabiegam!

Kapłani poczęli przekrzykiwać się, jeden przez drugiego wrzeszcząc: “Przysięgać!" “Nie przysięgać!", aż w komnacie uczynił się okrutny hałas. Zza lustrzanych ścian dobiegło zbolałe jęknięcie, a szczurak przyglądał się kłócącym z nieskrywaną uciechą. Dzikusy, po raz kolejny pomyślał Krotosz, nieokrzesane dzikusy, o godność nie dbają ani obyczajność. Jakże to tak, bez wstydu żadnego, jak przekupki na oczach złego rajcować?

Na koniec, nie uradziwszy niczego, kapłani pospiesznie rozeszli się do swoich siedzib, by, jak przypuszczał Krotosz, spisywać raporty do rodzimych świątyń.

Co uczynią ci głupcy, pomyślał z niepokojem, kiedy wybuchnie wojna, bo przecież każdy widzi, że wojna musi wybuchnąć? I co uczynią ich bogowie, gdy Zird Zekrun wyciągnie rękę po kolejne ziemie? Czy znikną, jak niegdyś zniknęła Bad Bidmone Od Jabłoni?

Stare zarzewia nowych sporów, myślał Krotosz, wspominając zranioną dumę Morskiego Konia, któremu przed laty Zird Zekrun Od Skały wydarł kawał dna morza i obrócił w ciemną pomorcką ziemię, oraz babskie kłótnie pomiędzy Zaraźnicą, Hurk Hrovke Od Szarańczy i Keą Kaella. Niech jeno zaczną, pomyślał, a rozewrze się ziemia jak stara rana i pokolenia pogrzebie, nim na nowo się zabliźni. Jak na początku dni, gdy lądy zamieniały się w popiół, a morza płonęły od gniewu bogów. Zły, zły czas, najgorszy.

Świat powoli chylił się ku zagładzie i nawet z Traganki szły zatrważające wieści. Przypomniał sobie ostatnie pismo z wielkiej świątyni i zakłuło go w piersiach. Konfratrzy pisali, że dri deonemem została niewiasta i za zgodą Fei Flisyon odpłynęła na poszukiwanie człowieka o imieniu Eweinren. Krotosz nie wątpił, że wkrótce wieść o kobiecie wędrującej z obręczą dri deonema na czole rozejdzie się szeroko, wystawiając sługi Fei Flisyon na pośmiewisko. Jakby mało było innych nieszczęść, jeszcze i dziewka, zamruczał pod nosem. Dziewka z dwoma mieczami i złym u boku.

Wreszcie w głębi ulicy Na Zboczu błysnęła mu żółta fasada kantorku. Uwiązany do mosiężnego pierścienia w murze skrzydłoń wygrzewał się leniwie. Jedwabista, błękitna sierść lśniła w słońcu, a nieco ciemniejsze, potężne skrzydła gładko przylegały do boków. Gdy cień kapłana padł na zwierzę, jego powieki uchyliły się, bursztynowe źrenice zabłysły i zgasły obojętnie. Krotosz zajrzał do środka, spodziewając się znaleźć jakiegoś wielmożę, ale poprzez skłębiony tłum zobaczył jedynie, że Jaszczyk zniknął, interes samopas zostawiwszy. Kapłan zacisnął zęby, postanawiając przy najbliższej okazji porządnie natrzeć mu uszu.

Ledwo otworzył drzwi, posługaczka wyjrzała z kuchni, jak zwykle niedomyta i jak zwykle podpita winem, które bezczelnie kradła mu z kredensu. Była to niewiasta słusznego wzrostu, czerwona i opuchnięta na twarzy. Jej bracia służyli w książęcych drabach. Razu jednego Kro tosz wrócił dobrze po zmroku i od progu uderzył go w nozdrza ciężki odór baraniny duszonej z czosnkiem. Zamierzając porządnie babę złajać, zszedł do kuchni. Czterech wielkich czarnobrodych zbirów poderwało się na jego widok od stołu, zaś posługaczka podetknęła mu pod nos garniec miejscowego kwaśnego piwa. Nie pamiętał, co się zdarzyło owego wieczoru, ale nad ranem obudził się przy palenisku, z nogami w popielniku i szatą powalaną na wpół przetrawioną baraniną. Odtąd nie miewał zatargów ze strażą miejską i choć po trochu bał się posługaczki, nie śmiał jej odprawić.

– Jaszczyk czeka was na wykuszu – powiedziała, podpierając się pod boki. – I pannica jakaś, co ją sobie przyprowadził – dodała cierpko.

– I wyście na to zezwolili? – spytał z niedowierzaniem. – Byle przybłędę do domu wpuściliście?

– Ja tam nic nie wiem! – oburzyła się posługaczka. – Ja prosta kobieta jestem. Drzwi sami otwarli, toż im wejść bronić nie będę. Sok rozkazali podać, to podałam. A skąd mnie wiedzieć, komu wejść bronicie?

No, dosyć, zdecydował Krotosz, przebrała się miarka pobłażliwości. Wybiegł na wykusz, zamierzając niezwłocznie wykląć marnotrawnego syna i wypędzić go precz na zawsze. Lecz to, co ujrzał, sprawiło, że musiał oburącz uchwycić się oplecionej różanymi pnączami kolumienki.

Odziana w biel niewiasta omiotła go spojrzeniem. Jej oczy były zielone pod obręczą dri deonema. Jaszczyk zaś, widać zwietrzywszy, na co się święci, skurczył się w sobie i przygarbił. Położył na stole rozpieczętowane pismo z Traganki i usiłował wymknąć się ukradkiem.

– A ty gdzie? – ostro zagadnął go kapłan. – Dokąd ci tak spieszno?

– Idź – rzuciła cicho zielonooka. Chłopak zawahał się nieznacznie, skulił jeszcze bardziej i uciekł.

Krotosz widział wielu dri deonemów, bo też żaden dłużej niż parę lat na stolicy Fei Flisyon nie wytrwał. Niektórych pamiętał lepiej. Białowłosego pirata, który przechwalał się, że własnymi rękami wypatroszył władcę Żalników. Skalmierskiego księcia, o którym powiadano, że ułożył się po cichu z buntownikami i wydał im ojca dzisiejszego pana półwyspu. Potężnego zbója grasującego niegdyś w Łysogórach. Miał on zwyczaj przyginać czubki dwóch młodych gibkich sosen i przywiązywać do nich podróżnych, aż drzewa, rozprostowując się, rozdzierały ich na strzępy.

55
{"b":"100645","o":1}