Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pan dworca popatrzył po opustoszałej izbie, po porąbanych ławach, na których walały się resztki jedzenia, i naszła go straszna wesołość. Nogi ugięły się pod nim. Usiadł na ziemi i śmiał się jak szalony. Dziecko z kohorty Org Ondrelssena przyglądało mu się podejrzliwie.

– Nie podoba się, ptaszyno? – zarechotał Czerwienieć. – Ja się do ciebie na niańkę nie najmował, tedy i zatrzymywać nie będę. Jak się co nie podoba… -…co nie podoba, to droga wolna – oznajmił sucho gospodarz. – Jest tu nieopodal dworzec księcia Piorunka, naszego jaśnie pana. Prowadźcie go tam, jeśli wola, choć nie zaręczam, czy żywego doniesiecie.

Przemęka nie pojmował, jakim sposobem wyszli z chaszczy prosto na chatynkę znachora. Działoniec, jak kazał się wołać, widać przywykł do niespodzianych odwiedzin, bo o nic nie pytał. Przyświecił im kagankiem i kazał wnieść Koźlarza do alkierza. Popatrzył pod bandaże, spod których przesączała się jasna, zmieszana z deszczówką krew, niechętnie zacmokał pod nosem. Nie podobał się Przemęce. Jeszcze mniej podobały mu się drobne, zielone węże, które pełzały pod ścianami.

– Łapy przy sobie trzymajcie – syknął znachor, kiedy Przemęka usiłował odpędzać co bardziej natarczywe gadziny – albo precz idźcie. Samiście tu zratowania szukali, ja was nie zaprosił. Ale pókiście pod moim dachem, poty moje gościnę szanujcie.

– Zostaw – wytatuowany kapłan pochwycił najemnika za rękaw. – Gdzie nam teraz, we ćmie, schronienia szukać? A węży lepiej nie tykać, bo z dawien dawna ludzie w Górach Żmijowych ziemiennikom, gadzinie przeklętej, cześć oddają… obmierzła herezja… ale ninie grunt, że się stary na leczeniu wyznaje.

– Zabawne, konfratrze – Działoniec uśmiechnął się bladymi wargami. – Tyli wiek zakon Bad Bidmone jako zwierzynę nas ścigał i trzebił, a patrzajcie, jak nas na koniec wspólna niesława pobratała. Bo dziś w Żalnikach i wyście herezja obmierzła, i was siepacze tropią…

– A chłopak? – niecierpliwie przerwał Przemęka.

– Skądże mnie wiedzieć? Módlcie się do swoich bogów – rzeki z drwiną guślarz. – Wiele tutaj takich jak on przynoszą, poharatanych, ledwo żywych. To ja im wszystkim powiadam, nie trzeba było…

– …nie trzeba było go sam opas puszczać! – rozdarła się klucznica. – Baczyć na niego mieliście! I co?! Na całe życie pozwoliliście go naznaczyć! I to komu?! Dzikiej świni! Co by na to pani powiedziała!

Odkąd w czerwienieckim dworzyszczu zabrakło gospodyni, klucznica nie ustawała w wysiłkach, by należycie uładzić ów dziki matecznik wojowników, w który ostatnimi czasy obróciło się domostwo. Ze zmiennym szczęściem. Bo jak się tylko gdzie jaka większa bijatyka szykowała, zaraz posyłano do Czerwienieckich Grodów po dziecko, które w kohorcie boga jeździło po lodowym pustkowiu z zabitymi bohaterami. I choć dzieciak to jeszcze był, prosili, żeby z tym wielkim szarszunem, co mu do połowy nad grzbietem sterczał, i w szłomie z białą kitą wojsko prowadził. Niech się, powiadali, jego sława na wspólny pożytek obróci. Niechże się swoim szczęściem ze wszystkimi podzieli, jako czynili owi dawni wodzowie, którzy teraz z Org Ondrelssenem biesiadują.

– Mówiłam, że z tego niechybnie nieszczęście się przydarzyć musi! – Stara zamieszała zamaszyście w kociołku, aż napój bryznął na gorące węgle. – Toż i wam nie uchodzi z sulicą po uroczyskach ganiać, jak jakiemu wywołańcowi. A wy co?! Ot, siwy chłop jak brzoza, a durny jak koza! Nie dość, że sam głupi, jeszcze dzieciaka judzicie!

Nie przerywając gderań, stara oglądała ranę po spotkaniu z dzikiem. Nie była zbyt głęboka, ale biegła od kolana aż do biodra. Zaraz w lesie Czerwienieć zszył ją grubą nicią – czerwoną dla odstraszenia wszelakiego zła.

– Wam trepy dratwą szyć! – syknęła przez zaciśnięte zęby, obejrzawszy gruby, niewprawny ścieg. – Gorszeście szkody uczynili, niż ta świnia!

– Rzeknijcie wreszcie, co będzie – Czerwienieć nerwowo wyłamywał palce.

– Skąd mnie wiedzieć? – Klucznica odsunęła kosmyk włosów z czoła nieprzytomnego chłopca. – Krwi dużo uszło, w ranie gorętwa, a wyście go jako rakarz sprawili – zacisnęła wargi. – Tyle jeno rzeknę, że jakby to zwykłe dziecko było, to bym was mogiłę kopać posyłała.

– To i lepiej – mruknął drużynnik, który pomagał przy – dźwigać chłopca do dworzyszcza. – Bo przecie choćby i przeżył… tak ta noga poszarpana, że chodzić na niej nie wydoła.

– Milcz, barani łbie! Wszyscy precz idźcie! – rzuciła ku skulonym pod ścianom służebnym. – Tu pożytku żadnego z was nie będzie.

– Odesłałam ich – mruknęła – bo lepiej niech się to między nami dwoma ostanie.

– Co niby?

– Ano to – powiedziała z cicha – że trza, byście mi wreszcie oczy mydlić przestali. Toż ja dobrze wiem, czyje to szczenię. I wiem, czemu z upiorami po pustkowiu jeździł.

Nigdy o tym nie gadaliśmy, pomyślał Czerwienieć. Słowo po słowie, bo chłopak był milczek, wywiedziałem się, jak uciekł z płonącego Rdestnika z Sorgo, mieczem żalnickich kniaziów. Mówił o wędrówce puszczą, o tym, jak zabłąkał się na trzęsawiskach Paciornika i o stadzie wilków, które go ścigało daleko na północy. Nawet o tym, jak go półżywego z zimna i głodu odpędzali przy brzegach Orrth od ludzkich siedzib. Ale o kohortę boga nigdy nie pytałem.

– Słuchacie? – stuknęła go w pierś chudym, szponiastym palcem. – Wyście nigdy do tego dziecka serca nie mieli! Jakby wam Białobrody szczeniaka darował, lepsze byłoby o niego staranie! Chcecie siebie o śmierć pani winować, wasza wola. Ale od dzieciaka wara! Jak swojego mieliście go chować! A wy co? Tyli czas już w dworzyszczu, a nawet imienia żeście mu nie nadali!

Czerwienieć zawstydził się odrobinę. Nadanie imienia było sprawą poważną. Gdyby nadawał imię obcemu dzieciakowi, usynowiłby go i uznał go za własnego dziedzica. A nie godziło się tego czynić bez należytej rozwagi, toteż Czerwienieć namyślał się i zwłóczył. Aż wreszcie od kapoty, w której do dworca przyjechał, drużynnicy nazwali chłopca Koźlim Płaszczem. I już tak zostało.

– Bo ja go zmarnować nie dam! – ciągnęła zacietrzewiona klucznica. – Ale jeśli macie dalej na niego tą posępną mordą patrzeć, to lepiej też sobie idźcie. Rozumiecie?

– Yhm.

– Tedy powiem wam, co w moich stronach o tym ostrzu gadają – ostrożnie dotknęła głowicy Sorgo. – Że on w samych ogniach Mieczownika wykuty i wielka moc w nim zaklęta – oczy klucznicy zaćmiły się z lekka i poczęła recytować: – Rozpękła się ziemia jako bochen chleba i wody wielkie ją zalały w ów czas, gdy moc nieskrępowana chodziła. Jedenaścioro ich było, więzy niezawodne uczynić postanowili, by moc swoją spętać i okiełznać. Na głazie przysięgali, w ziemię głęboko wrośniętym, wysokie fale nie zatopiły ich, lecz niosły. Kii Krindar pęta wykuł, znaki nieodmienne, na utrapienie wielu, zguby mężów przyczynę…

– Prędzej, niewiasto – zniecierpliwił się. – I tak, żebym rozumiał.

– Łacniej by mnie kobyle podogonie wyrozumiało! – żachnęła się stara. – Ale żeście tępi, tedy wam powtórzę. U nas na Orrth powiadają, że ongiś bogowie związali pospołu swą moc, zaś Kii Krindar wykuł jedenaście znaków, w których ją uwięziono. Każdy z bogów naznaczył inny kształt, gdy zaś praca została ukończona, Bad Bidmone powróciła do Żalników z Sorgo.

– Ajuści – zaszydził. – Powiadają też na Orrth, że miesiąc to gomółka sera na niebie zawieszona, a przecie się nim nie najem.

– Jakeście tacy mądrzy – klucznica wzięła się pod boki – to mi rzeknijcie, dlaczego ten chłopak wciąż u was w spokojności żywię. Znacie jego ród. Wiecie, że jego bóg Pomortu tropi. Czemu go naleźć nie potrafi? Zaniemógł? Zaniewidział?

– Jakim sposobem dzieciak aż tutaj się przywlókł? – naciskała stara. – Jakim sposobem wymknął się z Rdestnika, Zird Zekrunowi spod nosa? Jak przez paciornickie glibiele przełazi? Czemu nie zdechł z zimna i głodu? Czemu go wilki nie zarżnęły?

– No? – spytał z ociąganiem.

– Bo go Sorgo chronił! – triumfalnie odpowiedziała klucznica. – Sorgo, panów na Żalnikach miecz! I może ja jestem stara głupia baba, ale mnie się widzi, że on go i teraz od nieszczęścia waruje!

20
{"b":"100645","o":1}