– Zabrałeś ich, Białobrody, to i mnie sobie zabieraj, kurwi synu!
Ale choć złorzeczył ze wszystkich sił, żaden piorun nie strzelił. Tylko ochrypł z daremnych zachodów. Aż wreszcie, rozebrany gorzałką, zwalił się twarzą prosto w śnieg.
Inny zamarzłby niezawodnie, ale Czerwieńcowi jakieś licho stało na zawadzie: przespał się akuratnie w swojej baranicy, bardzo mu dobrze było. Obudził się trzeźwiejszy, rozejrzał wokół: jest Brama, są baranica i topór, a przemrożona gęba piecze coraz bardziej. Za to po lodowych dworcach, w których ucztują towarzysze Org Ondrelssena, ani śladu. Zeźlił się Czerwienieć przeraźliwie, ale od swych zamiarów nie odstąpił. Ni o jotę. Nie chce go Org Ondrelssen chłodem umorzyć, to się inny sposób znajdzie.
Tylko jaki? Pospiesznie przetrząsał szaty, ale przecież na biesiadzie i miecz, i sztylet ostatni rozdał, żeby go we wdzięcznej pamięci chowano. Ot, nieszczęście. Bo topór, choć broń sławetna i ukochana przez ludzi Północy, okazał się bardzo nieporęczny.
– Poczekajże! – wrzasnął ku ciemnemu niebu. – Raczej łeb sobie na skale rozwalę, niżby ś się miał ze mnie natrząsać!
Podobno tym sposobem Zwajcy potrafili w niewoli życia się pozbawić, ale Czerwienieć miał łeb twardy i zgoła niezwajecki. Walnął potężnie w Bramę, krew mu z gęby poszła i sturlał się z urwiska. Trochę go zamroczyło, ale nie za mocno.
– Żeby ci przyrodzenie – mamrotał, łażąc na czworakach po lodzie – parchem porosło, kurewniku! Żebyś zdechł marnie! A i tak się zabiję, swojego nie ustąpię.
Następnie usiadł na lodzie, wciąż mamrocząc pod nosem przekleństwa i klątwy na Org Ondrelssena. Za jego plecami uformował się spory kopczyk nawianego wiatrem śniegu.
Ludzie mieli potem powiadać, że w całym grodzisku było słychać wycie mamunów, że pioruny waliły, jakby się bogowie znów na niebie potykali. Nad wszystkim zaś miał się nieść posępny i dumny głos Czerwieńca, kiedy wyzywał Org Ondrelssena, by zwrócił to, co zagrabił. Ale po prawdzie, to nikt nic nie słyszał. Tylko strażnicy, którzy na bramach stali, zaklinali się, że wyraźnie ktoś wrzeszczał: “Skurwysynu!" Ale po biesiadach w czerwienieckiej cytadeli często się tak działo.
Co do samego Czerwieńca, to siedzenie powoli przymarzało mu do lodu, a w uszach dzwoniło. Nie spostrzegł, jak ponad strzaskanymi filarami Bramy rozbłysła fioletowosina łuna. Nie spostrzegł też, kiedy z tumanu wypadła gromada jeźdźców. Spod kopyt wierzchowców pryskały kawały lodu, wicher rozwiewał grzywy i wysoko zadarte ogony. Nie były jednak końmi i nigdy nie dosiadał ich żaden żywy człowiek. Bowiem, jak wierzono na Północy, w kohorcie Org Ondrelssena Od Lodu jeżdżą dawni wodzowie, wojownicy spod kurhanów.
Oprzytomniały Czerwienieć jednym szarpnięciem oderwał od lodu przymarznięte portki i ryknął z całych sił:
– Bywaj tu! Bywaj!
Wcale się nie lękał spotkania z drużyną boga, nie raz ją przecież wcześniej w czerwienieckim dworcu gościł. Org Ondrelssen śmiał się, aż próchno z powały spadało, wspomniał, dziewki w tańcu okręcał, a służebne roznosiły złocisty miód. Pijani wojownicy przechwalali się niemiłosiernie, dla potwierdzenia prawdziwości słów walono kuflami – z początku po stołach, później po łbach. Na koniec rąbano belki toporami, by się przed świtem hałaśliwie godzić i wymieniać podarunki.
– Zacne były czasy – mruczał pod nosem Czerwienieć. – Aż z tej zacności i dostatku do reszty człek zdurniał. Bo osobna rzecz z bogiem pić i dziewki macać, a osobna uczciwości u niego szukać. Co było do picia, wypił, baby tak pobałamucił, że dwie się w przerębel rzuciły i jak mi za gościnę odpłaca? Ano tak, że i moja w przerębli!
Usłyszał wysoki, przenikliwy wrzask: nad Bramą wirowały wichrowe sevri, młodsze siostry bogów. Czerwienieć uniósł głowę, ale widział tylko ciemne, rozmazane kształty. Zazwyczaj towarzyszyły dzikiej kohorcie Org Ondrelssena, lecz nikt ich nie oglądał. Czasami tylko z wysoka dobiegały krzyki i powiadano wówczas, że sevri zbierają poległych. Powiadano też, że gdy po burzy na maszty okrętów opadają ogniki, to wichrowe sevri zwiastują rychłą śmierć. Dlatego na najdalszej północy, przy brzegach Orrth, nazywano je Iskrami.
Okrążyli go półkolem. Nosili zwieńczone rogami szłomy i potężne topory. Żaden się nie odzywał. Patrzyli na Czerwieńca wyblakłymi, prawie białymi oczami. Czekali.
– Dosyć, Czerwienieć! – Białobrody, owinięty śnieżną szubą jeździec, który przewodził całej drużynie, podjechał bliżej. – Dosyć, przestań błaznować. Musimy się rozmówić.
– Nareszcie! – uradował się Czerwienieć i zaczął się gramolić na najbliższego wierzchowca, zepchnąwszy z siodła nieco ogłupiałego jeźdźca. – Ruszajmy!
– Pomaleńku – Org Ondrelssen ostrożnie wziął go za odzienie na plecach i na powrót postawił na ziemi. – Straszna rzecz gorzałka, dość by się który napił, a z rozumu ze szczętem schodzi. Co tobie, Czerwienieć, do łba strzeliło? Zabić się chciałeś? To się zabijaj, kto broni? Tylko czemu tak przy tym hałasujesz, że cię pod Hałuńską Górą słychać? Zabijać się należy godnie, w milczeniu, a ty wrzeszczysz jak przekupki, kiedy dorsza na rynku zachwalają. Więcej powagi, powiadam, mniej gorzałki.
– Żebyś ty sam ze swoją godnością jako pies zdechł, kurwi synu! – rozdarł się Czerwienieć, widząc, że sprawy przyjmują zgoła niepomyślny obrót. – Jeszcze mnie będzie, ścierwo, pouczać!
– W samych Czerwienieckich Grodach trzy wielkie świątynie – zaśmiał się Org Ondrelssen – a ludek wciąż prosty, niedouczony. Toż choćbym się jako purchawka nadął i rozpękł, to nie zdechnę. Taka to już boska natura, nic nie poradzisz. Ja wiem, Czerwienieć, jaka ciebie boleść złamała i po starej przyjaźni mimo uszu puszczam, co tu na wiatr wyjesz. Ale dosyć. Traf, że twoja baba na sannę się wybrała, traf, że ją wilki goniły, i traf, że w oparzelisko wpadła. Zacna była niewiasta, przyznaję, to i żal, ale nie ona jedna na świecie i starczy tego pośmiewiska.
– Wyście mi ją zabierali, to mi ją teraz wróćcie – nie ustępował Czerwienieć. – Albo i mnie zabierajcie.
– Niedoczekanie! – wrzasnął już groźniej bóg. – Ty mi, Czerwienieć, rozkazywać nie będziesz! Ja do ciebie po dobroci przyjeżdżam, stratę wynagrodzić, a tu ani wdzięczności, ani poszanowania! Ot, widzisz tamtego szczeniaka – wskazał na jednego z jeźdźców, mniejszego nieco i przyczajonego za plecami innych. – Bierz go sobie i za syna własnego na pociechę chowaj.
Chłopak popatrzył na Czerwieńca z jawną wrogością, szłom mu prawie na nos opadał. Ślepia miał szare, a na plecach miecz, taki wielgachny, że na pół długości nad głową sterczał. Spod łaciatego płaszcza łyskała srebrzysta kolczuga, jasne włosy zwyczajem wojowników w dwa warkocze zebrał, ale smarkacz to jeszcze był niedorosły. Dziecko z kohorty Org Ondrelssena, przypomniał sobie z trwogą Czerwienieć. Prawdę ludzie z Orrth gadali, że pomiędzy widmami człowiecze dziecko jeździ, jako bywało w czasach owych dawnych królów, którzy przychodzili z morza i nad potworami władzę mieli.
– A co mi po nim! Baby swojej chcę! – huknął.
– Ty się nie będziesz z bogami targował! – Org Ondrelssen poczynał sierdzić się nie na żarty. – Bierz chłopaka i nie wydziwiaj. Co zaś do baby, to przemożesz się, przemożesz się niezawodnie.
I jak tuman śniegu opadł, Czerwienieć samowtór stał na lodzie. Z dzieciakiem, co patrzył na niego jak wilcze szczenię.
Bez słowa powlekli się do dworca. Mało kto spodziewał się jeszcze Czerwieńca oglądać. Ledwo go strażnicy wypatrzyli, przed grodkiem począł się formować potężny tłum, a skald pospiesznie składał pieśń o tym, jak się pan o śmierć żony z bogami prawował. Zresztą nim minęło lato, jak północ długa i szeroka mieli śpiewać o zapasach Czerwieńca z Org Ondrelssenem Od Lodu. I o pożegnalnym podarunku boga: o dziecku z widmowej kohorty.
Ale pan całe zbiegowisko rozpędził i od podwórca miodu wołał.
– Nie ma miodu! – wzięła się pod boki klucznica. – Ni miodu, ni gorzałki! Nie ma jednej garstki mąki, nie ma masła ni mięsiwa, wszystko pan po pijanemu rozdał. Konie ze stajni wywiedzione, psy pobrane, świnie takoż precz popędzili. Do cna dworzec ograbiony, nawet ściany obdarli z tych opon pozłocistych, co je pani wyszywała. Myśmy ninie nędzarze! – rozpłakała się i uciekła, zakrywając twarz fartuchem.