Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tak. – Slayton walcząc z mokrym ubraniem krępującym mu ruchy wskazał na rząd metalowych klamer.

– Musimy iść jeszcze wyżej. Ludzie Havoca przekopali kanał między naszymi liniami i ten poziom również jest zagrożony!

Layne spojrzał niepewnie na migające w oddali ogniki, ale świst serii, która przeszła tuż nad nimi, sprawił, że pierwszy rzucił się na górę. Wyższe piętro było lepiej oświetlone palącymi się gdzieniegdzie żarówkami. Żółty ciężki dym docierał jednak i tutaj. Większość zaczajonych przy schodach żołnierzy miała na twarzach maski przeciwgazowe.

– Zostajemy tu? – krzyknął ktoś z tyłu.

– Tak. Trzeba zorganizować obronę.

Kelly skoczył w kierunku schodów, ale nagle wiedziony jakimś impulsem odwrócił się w ich stronę.

– Uwaga! Drzwi! – krzyknął.

Popchnięty przez resztę Layne upadł na podłogę, ale mimo piekących łez nie zamknął oczu. Błyskawicznie wycelował do biegnącego na czele rudzielca i pociągnął spust. Z tej odległości wydawało się, że człowiek z przodu dostał nagłej wysypki. Jakaś siła rzuciła go w tył, ale nie mogło to powstrzymać impetu biegnących.

– Cofać się! Cofać się! – ryczał Ashcroft.

Nie chcąc dopuścić do walki wręcz, razem ze Slaytonem podpalili skrzynkę granatów i rzucili ją na środek sali.

Stłoczeni na schodach żołnierze z trudem posuwali się naprzód. Ostrzeliwująca się bezładnie tylna linia napierała tak silnie, że wpadli na wyższe piętro w zupełnej rozsypce.

– Nie stać nad schodami! – krzyknął Ashcroft. – Tam zaraz zaczną wybuchać granaty.

Kilku ludzi gorączkowo ustawiało barykadę z połamanych szaf, biurek i krzeseł.

– Marty! Weź paru żołnierzy do tej sali i zablokujcie klatkę przeciwpożarową! Kelly, powiedz Stazziemu, niech trzyma ten korytarz i zatka wszystkie piony wentylacyjne. Reszta za mną, na górę!

Ogień z dołu nasilił się, ale schyleni, skacząc po kilka stopni, zdołali dotrzeć na wyższe piętro bez strat. Ashcroft podbiegł do Marka, który z kilkoma współpracownikami za pomocą skomplikowanego systemu lin i drutów usiłował opuścić w dół lufę działa.

– Wystarczy! – krzyknął chwytając rakietę i szarpiąc suwadło zamka. – Puśćcie to!

Mark chwycił go za rękę.

– Zostaw! Przy takim ustawieniu rozwalimy konstrukcję budynku!

– Nie możemy wycofać się wyżej! Jeśli oddamy to piętro, będą mogli wysadzić reaktor!

Ashcroft wsunął rakietę do środka i zaryglował zamek. Gdzieś z dołu dobiegł go charakterystyczny odgłos odpalania pocisków z granatników.

– Mark! – krzyknął nagle Slayton. – Włącz komputer!

– Co?

Slayton chwycił naukowca za kołnierz i zaczął ciągnąć w kierunku sali zebrań.

– Włącz komputer, do cholery! Rozumiesz? Ashcroft ostrożnie wychylił się nad poręczą, ale ciemny dym uniemożliwiał dostrzeżenie czegokolwiek.

– Co tam się dzieje, do jasnej cholery? – głos Ashcrofta zabrzmiał nienaturalnie głośno w nagłej ciszy.

Po chwili z dołu dobiegł ich pojedynczy wystrzał, jakieś krzyki i brzęk tłuczonych szyb. Potem ktoś wszedł na schody.

– Nie strzelać! – Ashcroft rozpoznał głos Stazziego. – Opanowaliśmy sytuację.

Ktoś z tyłu pomachał w kierunku przeszklonego pomieszczenia komputera.

– Skąd ten dym? – spytał Ashcroft.

– Płonie szósta i siódma sala. Zejdźcie tu z gaśnicami!

– Szósta sala? Tam jest Layne!

– Wiem. Moi ludzie już rozkuwają ścianę. Przynieście gaśnice!

Oszołomieni nagłym spokojem spoglądali niepewnie po sobie.

– No, jazda! Ruszcie się! – krzyknął Ashcroft. – Może uda się uruchomić hydranty… Poszukajcie też Kelly’ego – dodał po chwili. – Obawiam się, że będzie zajęcie dla chirurga.

Ashcroft przepuścił dwóch żołnierzy niosących skrzynkę granatów i wyszedł za nimi na podjazd. Wiejący znad oceanu wiatr niósł słony smak soli, znak, że huragan przetacza się gdzieś niedaleko.

– Neal – usłyszał ciche wołanie Marka. – Gotowe.

Ashcroft spojrzał na zaciągnięte niebo, gdzie z trudem można było wypatrzyć świt. Reflektory bezustannie myszkowały wzdłuż ogrodzenia.

– Świetnie – opuścił głowę. – Jesteś pewien, że komputer będzie pracował w takich warunkach?

– Już pracuje – Mark roztarł przeguby dłoni. – Nie sądzisz, że wszystkie drogi przez pustynię będą obstawione?

– Nie wiem, ale w mieście nie mamy szans.

Zaskwierczał aparat spawalniczy, montowano osłony na kolejnym wozie. Przez grube mury dobiegł jakby dźwięk telefonu.

– Podobno za dnia huragan ma się uspokoić – mruknął Mark próbując rozczesać czuprynę. – Ale i tak nasz nadajnik jest do niczego.

Nad nimi okno z trzaskiem uderzyło o ścianę.

– Gdzie jest kapitan Ashcroft?

Ashcroft zadarł głowę napotykając blady owal twarzy Slaytona.

– Neal – twarz pochyliła się. – Dzwoni…

– Kto?

– Chce z tobą rozmawiać Havoc.

Biegnąc wzdłuż muru miał irracjonalne wrażenie, że wszyscy na podwórzu wpatrują się w niego.

– Gdzie? – spytał wpadając do pokoju.

Slayton stał sztywno wyprostowany ze słuchawką w ręce.

– Ashcroft.

– Havoc – odparł spokojny głos po drugiej stronie. – Gratuluję.

– Czego chcesz?

– Kompromisu. Niepotrzebnie zajmowałem się tyle wami…

Przez moment tylko delikatne szmery chrobotały w słuchawce.

– Macie komputer na ciężarówce – mówił dalej. – Szanse wyrównały się, prawda?

– Prawda – Ashcroft patrzył na podsłuchującego Slaytona. – Co proponujesz?

– Procesor jest unikalny, wiem o tym. Program mnie nie interesuje.

Ashcroft zakołysał głową.

– Co w zamian?

– Dużo. Nasz nowy burmistrz zmarł nagle – Havoc milczał przez chwilę. – Malle obejmuje stanowisko z urzędu, naturalnie jeśli…

W ciszy szeptały jakby odgłosy dalekich obcych rozmów.

– Rozumiem – Ashcroft opadł na krzesło. – Wymienisz go. Co dalej?

– Dalej? – głos Havoca zawibrował nieprzyjemnie. – Malle dostarczy wam przyznanie się do winy Dennisa i pozostałych glin. Zdjęcia, nagrania, wszystko, czym będziecie mogli mnie obciążyć.

– Ty naturalnie znikniesz…

– Oczywiście, może usłyszysz kiedyś o mnie.

Slayton pokazywał coś na migi, lecz Ashcroft kazał mu się uspokoić.

– I odradzam jazdę przez pustynię. Wystarczy, że popełnicie mały błąd…

– Dobrze – głos Ashcrofta był suchy. – Jak?

– To będzie proste, z całkowitą gwarancją dla obydwu stron. Na konto tego huraganu mamy w mieście parę zmian, o których pewnie nie wiecie.

Ashcroft czekał.

– Za godzinę na plaży „Sunset Beach” wojsko rozpocznie wyładunek sprzętu dla ofiar kataklizmu. Port jest już zbyt przeładowany. Proponuję spotkanie o dziesiątej rano koło starej latarni. Wiesz, gdzie to jest?

– Wiem – Ashcroft nachylił się chowając głowę w cieniu. – Chcesz powiedzieć, że wojsko będzie w zasięgu strzałów, gdyby…

– Gdyby ktoś z nas oszukiwał – Havoc westchnął chrapliwie. – Proponuję, żebyście wysłali Layne’a, no i oczywiście kilka osób obstawy dla lepszego samopoczucia.

– Layne’a?

– Kapitanie – uciął Havoc. – Chcę tego statystyka, a nie jakiegoś komandosa czy pana.

– On jest ciężko poparzony, może któryś z lekarzy…

Slayton wytrzeszczył oczy, lecz nie zdążył zaprotestować.

– O, co to, to nie – ten śmiech był bardziej ludzki. – Od czasu pobytu w szpitalu nie mam do nich zaufania… Ma być Layne.

Ashcroft potarł podbródek.

– Spryciarzu… ale jeśli Layne’owi coś się stanie…

– Spokojnie – Havoc starannie dobierał słowa. – Obydwu nam zależy, aby zakończyć ten impas.

– Nie wierzę ci.

– I słusznie – ten niematerialny śmiech był irytujący. – Dlatego dwadzieścia metrów od bramy Centrum moi ludzie ustawili nadajnik. Jest sprawny. Wieczorem, kiedy skończy się huragan, będziecie mogli pogadać nawet z Białym Domem.

Ashcroft ponownie potarł podbródek. Hala widoczna za oknem różowiła się wschodzącym słońcem.

– Dobrze, spryciarzu. Idę na to, jeśli nie łżesz.

Havoc odłożył słuchawkę.

46
{"b":"100636","o":1}