Slayton bez słowa pociągnął palcem po linii odległego ogrodzenia.
– Pusto… kto chce, może wleźć – odwrócił opaloną twarz. – Sam wiesz, na pięćdziesięciu strażników ponad trzydziestu podlegało Havocowi, a tylko dziesięciu odważyło się zostać.
Warstwa szarych chmur przyciągała wzrok Layne’a, wreszcie opuścił go na uchyloną bramę wjazdową.
– Tamci odeszli… z personelu też, tylko… – otarł policzek o chropawe drewno. – Podobno w parku Bradbeera nikogo nie ma cały dzień.
– Tak – Slayton podniósł lornetkę. – To gorsze niż ten tłum przy szpitalu. Ich przynajmniej było widać.
Layne ostrożnie zamknął okno.
– Licząc ochotników, jest nas ponad pięćdziesięciu… powinniśmy wytrzymać.
Stanął przy dużym stole służącym do rozpinania planów i zapalił lampę. Jaskrawe światło bijące od powierzchni kalki uświadamiało, że zapadła noc.
– Swoją drogą – Layne przyjrzał się własnym dłoniom. – Ciekawe, jak udało się im dotrzeć do telefonów i teleksu?
Slayton prychnął krótko.
– Słyszałem, co mówił Stazzi… Przy tym systemie połączeń wystarczyła jedna kostka trotylu w centralce. – Wskazał za czarną szybę. – Jest gdzieś w parku.
Okręcił się wirując połami.
– Neal prosił, żebym zajrzał do tego faceta z radiostacją.
Ruszył do drzwi. Layne nie miał już teraz wątpliwości, co przedstawia gryzmoł na plecach Slaytona.
– Jeszcze się naradzają…? – spytał nachylając głowę.
– Cały czas – Slayton pchnął drzwi. – Mark boi się, że i to pudło wywalą mu w powietrze.
Mijając postacie w mundurach Layne przeszedł pod ścianę. Z mieszaniną niechęci i pożądania zerknął na lufy automatów.
– Nie dziwię mu się – wrócił spojrzeniem do pleców Slaytona. – Ktoś włóczył się dziś w nocy w piwnicy… widziałem ślady.
Po paru stopniach wdrapali się na najwyższy poziom budynku. W powietrzu czuć było jeszcze ciepło ostatnich upałów.
– Wcale nie jestem pewien, czy dobrze robimy – Slayton błysnął oczami. – Myślę o niezawiadamianiu władz.
Zza drzwi dobiegało głuche charczenie.
– Bez stuprocentowych dowodów Havoca uniewinni każdy sąd.
– Wiem, wiem… – Slayton załomotał w blachę.
Ryk można było uznać za zaproszenie. Weszli. W pokoju pracowała tragicznie rozklekotana lodówka, tak przynajmniej pomyśleli w pierwszej chwili. Lodówką okazała się jednak drukowana płytka, garść elementów, kilka kabli z podłączonym głośnikiem. Człowiek na krześle pociągnął piwo z białej puszki i odwrócił głowę.
– Nic z tego, panowie – pokręcił małą gałką. – Nie można się porozumieć nawet ze szpitalem.
Na jasnym kitlu wyszyte było jego nazwisko.
– Słuchaj, Kennedy – Slayton potknął się i odrzucił puszkę pod ścianę. – Mówiłeś, że zrobisz nadajnik.
– Moment… – palce człowieka objęły gałkę. – Ten złom do niczego się nie nadaje… zresztą posłuchajcie.
Głośnik wybuchnął mieszaniną słów i trzasków, jakby gdzieś darto olbrzymie płótno.
– … usunąć ludzi z dzielnic portowych… kwadratami… przyślijcie więcej pomp.
Kennedy na powrót wyciszył hałasy, zahuśtały luźne kable.
– Czerwone pogotowie w eterze – wyjaśnił. – Może potrwać nawet dobę.
– Dlaczego?
– Huragan Floris wylazł z Zatoki – Kennedy rozłożył poplamione kwasem dłonie. – Co najmniej cztery stany są na nogach, musielibyśmy znać hasła.
– Koniecznie…?
Kennedy odsunął otwartą konserwę i kładąc łokieć na blacie z przekonaniem pokiwał głową. Slayton westchnął głęboko.
* * *
– Druga trzydzieści trzy? To niemożliwe – Layne potrząsnął zegarkiem. – Chyba kończy mi się bateria.
Wystrzelona raca rozjaśniła na chwilę mrok za oknem.
– Schodzimy? – spytał Ashcroft.
Layne odrzucił koc i sięgnął po koszulę.
– Byliśmy tam przed chwilą.
– Przed dwiema godzinami.
Naciągnął spodnie i sięgnął po swoją strzelbę.
– Myślisz, że jesteśmy otoczeni? – spytał wskazując ciemność za szybą.
– Cieszyłbym się z tego. Ale Havoc nie jest aż tak głupi.
– Cieszyłbyś się? Dlaczego?
Ashcroft otworzył drzwi prowadzące na klatkę schodową.
– Dużo łatwiej byłoby obronić atak powierzchniowy. Wojny podziemnej możemy nie wytrzymać.
Schodząc w dół, mijali grupki żołnierzy. Gdzieś z boku, na poustawianych wśród skołtunionych śpiworów skrzynkach z amunicją, ktoś parzył herbatę.
– Dlaczego wszyscy są tacy zadowoleni?
– Nie słyszałeś? – ziewnął Layne. – Mark twierdzi, że komputer ubezpieczono na jakąś monstrualną sumę i jeśli go uratujemy, czeka wszystkich spora gratyfikacja.
– Mam nadzieję, że to prawda. Nie chciałbym być zlinczowany.
Layne zastukał obcasem w podłogę. Ciężka metalowa klapa ukryta pod miękką wykładziną uniosła się o kilka centymetrów.
– B jak Jakub – powiedział Ashcroft.
Klapa otworzyła się całkiem i razem z Layne’em zeszli w dół po stalowej drabince.
– O rany, tu są częstsze kontrole niż w wojsku – usłyszeli głos Kelly’ego.
– Weź tę latarkę z moich oczu! – Slayton nachylił się nad mroczną czeluścią studzienki. – Schodzicie?
– Nie – Layne ogarnięty nagłą falą chłodu podniósł kołnierz. – Co z wysuniętymi stanowiskami?
– W porządku. Chociaż Kelly twierdzi, że w głębi ciągle coś się rusza.
– Tam naprawdę ktoś chodzi – szepnął Kelly.
– Tak, szczury.
Wąskim korytarzem przeszli do barykady z worków wypełnionych wilgotnym piaskiem. Kilku żołnierzy obsługujących M-60 gazetami i płachtami z plastiku usiłowało osłonić taśmę amunicyjną przed spadającymi z sufitu kroplami wody. Ashcroft zapalił swoją latarkę, ale słaby strumień światła rozpraszał się w białawym oparze sunącym leniwie nad mulistą powierzchnią kanału.
– Gdzie się coś rusza?
– Właśnie tam – Kelly skierował latarkę w tym samym kierunku.
– Bzdury – powiedział Slayton.
Kelly otworzył jakąś skrzynkę, z której wyjął naładowaną rakietnicę.
– Przekonamy się?
– Chcesz strzelać do duchów?
– To raca magnezjowa. Będziemy wszystko widzieć.
– Schowaj to z powrotem – odezwał się któryś z żołnierzy. – Cholera wie, co to za gaz wydobywa się z tych brudów.
– Boisz się eksplozji? A może pożaru?
– Przestańcie… – zaczął Ashcroft, ale Kelly wyciągnął właśnie obciążoną rakietnicą rękę w kierunku białawej mgły.
– Stój! – Slayton chwycił go za ramię.
– Puść, chcę tylko…
Gdzieś w oddali rozległ się suchy trzask i zobaczyli szybującą w ich kierunku czerwoną plamkę.
– Co jest… – Layne zrobił krok do przodu, ale oślepiające magnezjowe światło, które rozbłysło tuż przed barykadą, sprawiło, że uskoczył za filar.
– Padnij! – Kelly wystrzelił swoją rakietę i zwinął się w kłębek pod ścianą.
Nagły huk wystrzałów targnął powietrzem prawie zagłuszając cichy szum dochodzący od strony korytarza.
– Woda! Woda! Chcą nas zalać!
Jeden z żołnierzy zerwał gazety zabezpieczające zamek M-60. Jednostajny łomot pracującego z regularnością kombajnu cekaemu zmieszał się z warczeniem rykoszetów. Layne wychylił się zza filara obserwując przez chwilę padające sylwetki.
– Do tyłu! – krzyknął. – Musimy się wycofać.
Napływająca skądś woda sięgała mu już po kolana. Przez moment mignął Slayton mocujący się ze swoim M-16. Ktoś rzucił granat, ale wszystko zagłuszyła potworna eksplozja za ich plecami.
– Stać! Stać! – brodzący po pas w wodzie Ashcroft osłaniał głowę przed spadającymi z góry cegłami. – Tyły są odcięte.
Kelly dusząc się w gęstym dymie wystrzelił w tamtym kierunku kolejną rakietę.
– Tędy! – krzyknął Slayton usiłując powstrzymać atak kaszlu.
Oślizgła metalowa drabina uginała się pod ciężarem żołnierzy. Idący z tyłu Ashcroft zgniótł detonator ładunku wybuchowego i rzucił go za siebie.
Piwnice budynku również wypełniał gryzący dym, a odgłosy bliskiej strzelaniny zmuszały do porozumiewania się krzykiem.
– Czy są wszyscy? – Ashcroft na chwilę zapalił latarkę.