Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Neal – odezwał się po chwili Slayton opuszczając lornetkę. – Tam coś stoi pod drzewami.

* * *

Twarzy Layne’a nie było widać. Duże ciemne okulary, czapka z długim daszkiem i warstwy bandaża wchodzące za kołnierz firmowego kombinezonu CSA sprawiały, że wyglądał jak Niewidzialny Człowiek z filmu na motywach Wellsa. Od samego wyjścia z Centrum, kiedy dostał prostopadłościenny pojemnik chroniący od kurzu i wilgoci „kość” komputera, Stazzi z niepokojem obserwował jego ruchy.

Teraz wraz z dziesiątką żołnierzy stali przed parkową aleją, którędy biegła najkrótsza droga na wybrzeże. Havoc nie powiedział jednak wszystkiego. Centralny parking zastawiony był samochodami, z których całe rodziny wynosiły sterty najrozmaitszych przedmiotów, koców, śpiworów, zabawek i Bóg wie jeszcze czego. Tłum krążył pomiędzy ustawionymi wokół hal namiotami, gdzie siedzące przy stołach kobiety sortowały pakunki. Dziewczyny z opaskami na ramionach kierowały ludzi w stronę tablicy „Pomoc ofiarom huraganu”. Stazzi przysunął się do Layne’a.

– Idziemy? Naokoło już nie zdążymy.

Layne przytaknął. Dmuchający od rana wiatr podrywał mu daszek czapki.

– Musimy – odparł niewyraźnie i trzymając uchwyt walizki ruszył przed siebie.

Żołnierze idąc w dwóch szeregach bynajmniej nie starali się ukryć broni. Wprost przeciwnie. Rozpychali nią tłum, który zadowolony i uśmiechnięty paradował jak podczas pikniku. Zza namiotów bez przerwy huczała muzyka. Żołnierze denerwowali się coraz bardziej.

– Panowie… – Kobieta, która stanęła między nimi, miała załzawione oczy. – Mój mały gdzieś się zgubił, zaprowadźcie…

Zatoczyła się odepchnięta.

– Zjeżdżaj – wysyczał żołnierz zaciskając palce na kolbie.

Momentalnie Layne znalazł się w pierścieniu eskorty.

– Przecież ja tylko… – głos kobiety rwał się.

– Wykonujemy rozkaz – powiedział Stazzi. – Proszę się zwrócić do służb porządkowych.

Ludzie odprowadzali ich zdumionym wzrokiem. Stazzi był pewien, że reputacja armii amerykańskiej została wyraźnie nadszarpnięta. Nie miał jednak wyjścia, już samo wejście tutaj było szaleństwem. Każdy z tych ludzi mógł być człowiekiem Havoca.

Niebem gnały skołtunione warstwy chmur, skutecznie gasząc słoneczny blask. Otwarte drzwi i okna hal sportowych zamienionych na prowizoryczne magazyny postukiwały na wietrze. Layne wyglądał na zaniepokojonego, jego głowa obracała się to w jedną, to w drugą stronę.

Z przodu zatrąbiły klaksony, potem dołączyły się głośne wyzwiska. Stazzi uniósł dłoń. Dwie ciężarówki, niebieski pick-up i stary ford skutecznie tarasowały wyjazd z parkingu. Na alei, w miejscu które powinni przejść, stał rozkrzyczany tłum. Stazzi przeniósł wzrok ponad drzewa, gdzie widać już było konstrukcję stojącej na nadmorskim pagórku wieży.

– Skręcamy – powiedział.

Chcąc przejść na tyły zabudowań wybrali drogę pomiędzy dwoma namiotami, gdzie przyjmowano koce. Kilka osób czekało w kolejce przed stołami. Niedaleko stała zaparkowana biała furgonetka. Wsunęli się w przerwę, unosząc nogi ponad linkami. Layne przytrzymywał czapkę, której daszek furkotał w porywistym wietrze. Raptem spostrzegli, że płachta namiotu marszczy się i zwijając się konwulsyjnie wali na nich.

– Linki…! – ktoś krzyczał. – Smarkacze przecięli linki.

Masa zielonego materiału powaliła żołnierzy. Stazzi przeturlał się w bok i szarpiąc kogoś za kołnierz wydostał się spod plandeki. Wokół fruwały koce i arkusze prześcieradeł. Zbiegowisko rosło. Stazzi uniósł broń na wysokość pasa.

– Layne! – krzyknął nie spuszczając ludzi z oczu. – Gdzie Layne?

Ktoś z gapiów zaśmiał się, lecz kiedy ujrzał wylot UZI Stazziego, umilkł. Nie zważając na protesty kobiet żołnierze cięli linki i prując materiał stawali na równe nogi.

– Tam – wskazał któryś.

Przy furgonetce, opierając się o błotnik, stał Layne. Strzępiaste końce bandaża powiewały koło szyi. Stazzi znalazł się przy nim pierwszy.

– W porządku? Nic ci się nie stało?

Layne pokręcił głową.

– O.K. – zachrypiał i czyniąc ręką uspokajający gest ruszył w stronę wieży.

Stazzi spojrzał poprzez otaczający ich kordon. Naokoło rozbebeszonego namiotu stali nieruchomo ludzie, jedynie dziewczyny z opaskami zbierały porozrzucane przedmioty. Kierowca furgonetki uruchomił silnik i odjechał parę metrów w bok, żeby nie przeszkadzać. Stazzi szybkim krokiem podążył za Layne’em.

Po kilkunastu minutach, trochę przed terminem, stanęli na szczycie piaszczystego pagórka ze sterczącą drewnianą wieżą. Niżej, na plaży wokół półciężarówek, krzątali się ludzie. Ich poczynania były pedantycznie celowe. Od stojących na redzie frachtowców z charakterystycznymi żurawiami na masztach przypływały kolejno barki desantowe. Z nich skrzynie były przenoszone na platformy, aby po chwili odjechać po ułożonej na piasku macie.

– Ciekawe, czy Havoc będzie punktualny… – mruknął Stazzi.

Wygładzone nadżerki, miejsca po odłupanych wiórach i poprzestawiane deski świadczyły, że latarni już dawno nikt nie odnawiał. Kloców fundamentu nie było widać, pokrył je piach i rzadka trawa.

– Panie Layne, co pan robi?! – okrzyk żołnierza zmusił Stazziego do opuszczenia wzroku.

Lufy automatów celowały teraz w obandażowaną sylwetkę. UZI podskoczył jak na sznurku. Zwój za zwojem spływały bandaże. Spadały tam, gdzie leżały okulary i czapka. Wiatr szarpał wstęgą owijając ją wokół słupa. Opadły przylepione taśmą tampony, ktoś zaklął. Ten człowiek nie był Layne’em. Stazzi, patrząc na szyderczy uśmiech mężczyzny o orlim nosie, głęboko wciągnął powietrze.

* * *

Kiedy wielka płachta namiotu runęła w jego kierunku, Layne odruchowo skoczył do przodu obejmując jednocześnie walizkę obiema rękami. Lśniącobiałe drzwi stojącej obok furgonetki otworzyły się cicho, ukazując mężczyznę w firmowym kombinezonie CSA. Widok zabandażowanej głowy tamtego i walizki, którą trzymał, sprawił, że Layne cofnął się i sprężył do skoku. Ktoś jednak był szybszy. Młody chłopak, siedzący dotąd na ławce z boku, błyskawicznym ruchem odsunął metalową klapę w ziemi, a ręce kogoś stojącego z tyłu pchnęły Layne’a prosto w otwór studzienki. Gęsty szlam złagodził co prawda upadek, ale nagła ciemność i charakterystyczny szczęk zamykanej klapy powiedziały mu, że nie warto szukać klamer. Dłuższą chwilę stał nieruchomo, zastanawiając się, co ma robić, i dopiero cichy mlaskający odgłos kroków dobiegający gdzieś z tyłu zmusił go do działania.

Biegł zupełnie na oślep, sunąc wolną ręką po ścianie, ale wąski korytarz nie rozgałęział się i nie skręcał, jakby na złość pozbawiając go nadziei. Po kilku minutach zataczania się i ślizgania na mokrym podłożu zauważył w oddali nikłe światełko. Przystanął, ale zaraz, zdając sobie sprawę, że wchodzi do pułapki, ruszył dalej. Jednak wbrew oczekiwaniom w dużym, prawie suchym teraz kolektorze czekał na niego tylko jeden człowiek. Siedział spokojnie na składanym płóciennym krzesełku i patrzył wprost w syczący płomień sztormowej lampy.

– Havoc – głos Layne’a był w zasadzie szeptem.

Siedzący powoli uniósł głowę.

– Czekałem na ciebie – powiedział równie cicho.

– Oszukałeś nas! Ale nie myśl, że przyniosłem ci „kość” komputera…

– Wiem, że nie jesteś aż tak głupi. No, co tam masz w tej walizce? Karabin maszynowy? Radio? Dynamit? – Poruszane drgającym płomieniem lampy cienie nadawały twarzy Havoca niesamowity wyraz. – Nie chcę waszego komputera. Jedyną rzeczą jaką chciałem od was dostać, jesteś ty!

Layne zrobił krok do tyłu, lecz w dłoni Havoca błysnął automatyczny pistolet.

– Wiesz, od czasu, kiedy zrozumiałem, kim jestem – ciągnął – coś ostrzegało mnie przed grożącym niebezpieczeństwem.

– Dlatego chciałeś zabić Ashcrofta? – przerwał mu Layne.

– Ashcrofta? Gdybym chciał go zabić, wystarczyłoby, żebym splunął. Nie, Marty. Bomba w jego domu przeznaczona była dla ciebie i właśnie ciebie miała tam zatrzymać Kathreen Burns.

47
{"b":"100636","o":1}