Werner zdmuchnął z blatu resztki popiołu.
– A ja myślę – powiedział – że jedyną naprawdę dziwną rzeczą jest fakt, że Kelly i Slayton przez nikogo nie namawiani sami rwą się do pracy.
* * *
Powietrze nad pustynią dygotało w gorączce. Na jednej balustradzie siedzieli Layne i Ashcroft, naprzeciw, twarzą w stronę miasta – Freddie, Lionel i Earl. Cała trójka miała uduchowione miny, lecz bardziej za sprawą słońca, niż ich wewnętrznych przeżyć.
– Neal – Earl mrużył oczy. – Ci partacze doszli wreszcie, co było w twojej chałupie?
Ashcroft opuścił głowę, jakby chcąc ukryć wyraz twarzy.
– Grupa dochodzeniowa stwierdziła wybuch gazu. Winą obciążyli instalatorów…
Earl przesunął się, widać poręcz była za wąska.
– Grupa dochodzeniowa… – prychnął. – Zawsze zwołuje się ją dobierając przypadkowych ludzi.
– Ma płakać…? – wtrącił sennym głosem Lionel. – Dostanie takie odszkodowanie, że…
– Ale ci z ubezpieczeń mogą zlecić własne śledztwo…
– Nie sądzę. W takiej sprawie…
Ashcroft i Layne wymienili spojrzenia.
– Gdzie teraz mieszkacie? – niespodziewanie zainteresował się Freddie.
– W hotelu – odparł Ashcroft i zeskoczył na platformę otaczającą stację.
W wejściu stał monter. Sądząc po policzkach, nie zdążył się dzisiaj ogolić.
– Nic nie ma… – wychrypiał i parę razy odkaszlnął. – Byłem w tej sali, którą opisaliście przez telefon, na podłodze została tylko linia z kredy.
Stukot opadających butów niemal zagłuszył słowa. Trzech poruczników z wyraźnym zaciekawieniem przyglądała się wilgotnemu kombinezonowi. Freddie pociągnął nosem, lecz tamten spojrzał na niego ze znużeniem.
– Wpadłem do kanału. Poszła kładka – zerknął wymownie na Ashcrofta. – Przyjrzałem się jej dokładnie… była podpiłowana. Myślę, że powinien pan o tym wiedzieć. Lionel wyskoczył do przodu.
– To można podciągnąć pod usiłowanie morderstwa – stwierdził zacierając ręce. – I to bez motywu. Czy podejrzewa pan kogoś?
Monter ominął go wzrokiem.
– Jest jeszcze jedno, o czym musi pan wiedzieć.
Lionel nie był w stanie znów przeszkodzić, palce Ashcrofta ścisnęły jego obojczyk.
– Proszę mówić…
– Nie – monter przetarł twarz. – Musi pan zejść i sam to obejrzeć.
Ashcroft przez chwilę jakby analizował ton wypowiedzi, potem skinął głową.
– Dobrze, zejdziemy tam.
Pochłonęło ich ascetyczne wnętrze stacji. Mężczyzna siedzący przy konsoli nie był tym, co poprzednio. Nerwowo odpalał papierosa od papierosa i na widok montera bezradnie uniósł dłonie.
– Coś się dzieje? – Layne wskazał stanowisko.
– Wczoraj wieczorem zaginęło dwóch techników, szukamy ich – wyjaśnił monter kaszląc ochryple.
– Mieliście takie przypadki przedtem? – zapytał z tyłu Ashcroft.
Tamten odpiął kieszeń i wyjął przemoczony, nierozpoznawalny zwitek.
– Mieliśmy – ścisnął kulkę, aż pociekła woda – Za moich czasów jeden się utopił, znaleźli go w osadniku, a drugiego zastrzelili jacyś gówniarze bawiący się bronią.
Uklęknął nad włazem.
– Tę drugą sprawę pamiętam – powiedział Ashcroft Półgłosem. – Tym razem, to chyba nie gówniarze?
Człowiek w kombinezonie z podejrzaną gwałtownością odkręcał właz, wreszcie uniósł głowę.
– Też tak myślę.
Minęła jeszcze chwila zanim dopasowali hełmy, a monter nie tłumacząc się zwinął i schował pod połę worek z grubej folii.
Dopiero kiedy ruszyli mrocznymi czeluściami podziemi, Lionel zebrał w sobie odwagę, aby ponownie się odezwać.
– Neal – zaczął na tyle głośno, żeby usłyszał również przewodnik. – Ten pan miał się rozejrzeć, czy gdzieś może być przechowywana broń.
Z tyłu plusnęło i Freddie złorzecząc wytarł nogawkę. Monter odpowiedział spokojnym, nieco dudniącym głosem.
– Dzisiaj od samego rana kilkanaście osób, wszyscy wolni instalatorzy, szukają tamtej dwójki. Myśli pan, że przegapiliby skład broni?
Mówiąc, nawet nie odwrócił głowy. Layne, nauczony doświadczeniem, miał dzisiaj masywne, sznurowane na łydkach buty.
– Sprawdzają również stare kanały, tam gdzie pana wysłaliśmy?
– Niektórzy… – mruknął enigmatycznie monter i przed wejściem na kładkę tupnął silnie nogą.
Później, gdy przecinali dalszy odcinek wnętrzności miasta, zerknął na ścianę. W kolistym kręgu lampy widniało kilka symetrycznie wybitych otworków.
– Ktoś zrywa znaki – rzekł jakby do siebie. – Coś się dzieje tutaj od paru dni. Ludzie, którzy wyszli na poszukiwania, zgłaszali o uszkodzeniu instalacji oświetleniowej, gdzieniegdzie zostały odblokowane stare przejścia, nawet jedno ślepe prowadzące za miasto.
Ashcroft starannie badał butem drogę przed sobą.
– To wygląda na robotę większej grupy – mruknął wpatrzony w chodnik. – Nie wiem, czy orientuje się pan, ale w starej części urzęduje pewna sekta…
– Nie – szybkie ruchy światła zaprzeczały równie wymownie jak głowa. – To ktoś inny…
Nie dokończył. Z labiryntu korytarzy dobiegł stłumiony huk.
– Niech to szlag… – wycedził Earl. – Mówcie co chcecie, ale ktoś tu lata ze spluwą.
– Może rzeczywiście Havoc trzyma tu broń? – szepnął Freddie.
Monter stanął ciężko oddychając.
– Nie wiem, po co ich szukacie – zaczął – ale jacyś ludzie kręcą się tutaj, na terenie starych kanałów… A teraz zobaczycie, dlaczego jestem pewien, że tej dwójki już nie zobaczymy.
Wskazał świeżo wybity otwór w ceglanym murze, odsłaniający wilgotny, na wpół zawalony korytarz. Obok leżały zręby cegieł i kilof o wyszczerbionym końcu.
– Gdzie idziemy? – spytał odruchowo Layne.
W świetle reflektorów monter wyglądał jak monstrum z filmu grozy.
– Zobaczy pan.
Ashcroft wysunął broń z zawieszonej na szelkach kabury, reszta poszła za jego przykładem. Schyleni, w niektórych miejscach podpierając się rękoma, pełzli zniszczonym przejściem. Zewsząd, jak przy odwrotnie działającej wentylacji, napływał ostry i kwaśny zapach nieokreślonego pochodzenia. Lampa montera zadrżała, znak, że trafili na schody, potem zastygła w bezruchu.
– Jesteś tu? – usłyszeli jego głos odbijający się od ścian przestrzennego pomieszczenia. – Ty…
Ashcroft odepchnął Layne’a, sam z rewolwerem uniesionym na wysokość głowy przesunął się do przodu. Zgasił reflektor.
– Odezwij się – powtórzył monter. – Wróciłem z pomocą.
W głębi sali, za pordzewiałymi belkami, opierającymi się jednym końcem o podłoże, ktoś siedział. Blade plamy oczu gorzały strachem. Niewidoczny Ashcroft przeskoczył stertę gruzu i zadarł głowę siedzącej postaci. W skoncentrowanym blasku dojrzeli znajomą końską szczękę.
– On przyszedł – zaszeptał młodzieniec głosem nakręconej pozytywki. – On, szatan, i sługi jego…
Cementowa bladość twarzy nie mogła jedynie być zasługą oświetlenia. Ashcroft uderzył go wolną dłonią w policzek.
– Opamiętaj się.
– Mistrz mówił… – chłopak zamrugał oczami. – Mówił, że przyjdzie. Czekaliśmy, ale…
Zaczął się jąkać. Monter położył dłoń na jego ramieniu i uniósł swoje opuchnięte oczy.
– Kapitanie… – szepnął. – Tam.
Skierowali lampy za ruchem jego brody. Z opuszczoną głową i rękoma wzdłuż tułowia siedział tam oparty o ścianę Pearson, jeszcze z kapturem w dłoni. Dopiero kiedy podeszli, wyjaśniło się, czemu zawdzięcza swoją dziwaczną pozycję. Ciemny wojskowy bagnet, który przebijał serce, musiał tkwić w jakiejś szczelinie muru.
– Tak ich zastałem – powiedział monter. – Chłopak mówił, że pilnuje ciała tego… mistrza.
Zaszeleściło, kiedy wyjmował zza kombinezonu płachtę folii.
– Trzeba ich stąd zabrać.
– Dobrze – Ashcroft machinalnie włączył lampę. Pomóżcie mu.
Lionel i Earl zaczęli rozprostowywać worek, jedynie Freddie stał bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w górze. Ashcroft spojrzał tam. Na suficie widniały długie zawijasy z kopcia świeczki.
* * *