Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Od początku byliśmy nieporozumieniem – powiedziała Anita. – Po prostu spotkałam kogoś lepszego. Jeszcze będziesz mi wdzięczny.

Szedłem. Po prostu musiałem wejść na ten szczyt.

– Budzę się i zwyczajnie dłużej nie mogę – powiedziała Marzena. – Miałeś mi pomóc. Dlaczego mi nie pomagasz? Zrób coś. Zrób, proszę, bo któregoś dnia nie wytrzymam i wreszcie to zrobię.

– Jesteś miły, ale nie jesteś facetem, z którym chciałabym budować sobie życie. Nic nie umiesz z siebie dawać. Nic, czego potrzebuję – powiedziała Monika.

– Przyjaciel to ktoś, na kogo można liczyć – powiedział Paweł. – A ja mam pracę i rodzinę. Na mnie na pewno nie możesz liczyć. Mam ważniejsze sprawy.

Musiałem tylko wejść na szczyt wzgórza. Wśród skał, dymu i rozpaczy.

– Zabiła się. Przez ciebie. Tak jakbyś ją wypchnął przez to okno.

Trzeba stawiać nogi ostrożnie, wymacując miejsca pomiędzy ostrymi jak szkło skałami. Łatwo trafić na szczyt. Po prostu trzeba iść pod górę. Cały czas pod górę. Kiedy nie ma już żadnego „pod górę”, to jest się na szczycie.

Siedział tam nieruchomo, zgarbiony, z dłońmi zwieszonymi bezradnie pomiędzy kolanami, i patrzył na nie kończące się pobojowisko w dole.

Oparłem mu dłoń na ramieniu.

– Nie chcę – powiedział, nie patrząc na mnie. – Nie wrócę.

Obszedłem skałę, tak żeby musiał spojrzeć mi w twarz.

Nie jestem sędzią. Moim zadaniem nie jest oskarżać ani ferować wyroki. Świat jest pełen takich, którzy to kochają. Ja jestem tym, który umie słuchać. Kiedy podejmę się komuś pomóc, jestem po jego stronie. Nazywamy to „bezwarunkową akceptacją”.

Ale byłem też człowiekiem. Nie siedziałem za swoim biurkiem, tylko szarpany wiatrem stałem na wzgórzu nad Doliną Rozpaczy i patrzyłem w twarz Sprzedawcy Zwierząt. Wiedziałem, że powiem mu to, co czuję. Przyszedłem tam w imieniu wszystkich, takich jak ja, którym dano maleńki kawałeczek czasu, kawałek świata pod nogami i niewiele więcej. Wszystkich, którzy wrzuceni w młyn będący kosmiczną maszyną losującą marzyli, szukali chociaż odrobiny szczęścia i na koniec mieli wrażenie, że ich oszukano. Mówiłem jako człowiek. I wydawało mi się, że wiele od tego zależy.

Uniósł głowę i spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.

– To nie twoja wina – powiedziałem. – Dobrze zrobiłeś.

Nie dopalił fajki, nie dopił whisky. Nawet chyba nie dośpiewał „Sound of Silence” do końca.

Odszedł tam, gdzie było jego miejsce. Przy moim stole został tylko martwy, stary sprzedawca zwierząt, wrażenie, że chciałem tak wiele powiedzieć i nie zdążyłem. I pustka.

I dźwięk ciszy.

Płakałem dzwoniąc po pogotowie.

– Serce – powiedział surowo lekarz. – Nie powinien był palić tytoniu ani pić alkoholu, ani jeść wysokobiałkowych potraw. Można bić na alarm w nieskończoność, przedstawiać statystyki, powtarzać i tłumaczyć. Nic!

Spojrzał na mnie z potępieniem, jakby uważał, że to ja go zabiłem. Ludzie kochają potępiać.

I to już cała opowieść. Pieniędzy wystarczyło mi na kawałek ziemi tam, gdzie nawet diabeł rzadko zapuszcza się, żeby powiedzieć „dobranoc”.

Rzadko się odzywam. Mam dach nad głową, łóżko, stół i krzesło. Patrzę na las. Gotuję, piłuję drewno, pędzę śliwowicę. Piszę. Czasem schodzę do wsi, siadam w gospodzie albo pod sklepem. Nie zaczepiają mnie. W milczeniu stawiają mi piwo albo kieliszek wódki.

Czasem ktoś ze wsi w dolinie przychodzi ścieżką przez las i siada przy drewnianym stole przed moim domem, żeby coś mi opowiedzieć. Czasem chodzi o bóle w piersiach, a czasem o krzywdę lub winę. Wiedzą, że nikogo nie osądzam. Najwyżej pokręcę w milczeniu głową. Wtedy odchodzą. Ale to zdarza się rzadko. Zazwyczaj zgadzam się położyć na kimś ręce.

Nie ciągną do mojej chaty żadne pielgrzymki, nie przyłażą wiejskie dewotki. Miejscowi nikomu o mnie nie mówią. Boją się milczącego, siwego człowieka. Wiedzą, że chcę być sam.

Wieczorami siadam na schodach i patrzę w rozgwieżdżone niebo. Patrzę w ciemność. W takie noce smutek świata prawie do mnie nie dociera. Nie słychać szlochu ani złorzeczeń. Słychać tylko ciszę.

Hello darkness my old friend, I’v come to talk with you again…

Zupełnie nie umiem śpiewać.

25 listopada 2002

WIEDŹMA I WILK

– Muszę go mieć, prababciu – powiedziała Melania do lustra, wycierając nos. – Muszę.

Siedząca po drugiej stronie owalnego intarsjowanego stołu stara kobieta kryła twarz w cieniu, ale widać było siatkę drobnych i głębokich zmarszczek, niczym na miękko wyprawionej skórze. I jeszcze kołnierzyk spięty kameą w srebrze. Jej podbródek, drobny i ostry, drżał lekko. Milczała.

Tykał skrzynkowy zegar, lampa z witrażowym abażurem rzucała ciepły blask na stół, drobny sterczący podbródek, białą koszulę, kameę i dłonie prababki.

Staruszka sięgnęła po filiżankę i upiła łyk herbaty. Melania czekała, dygocąc od wstrzymywanego szlochu.

– Proszę…

– Moje biedne dziecko… – powiedziała prababka. – Przecież znasz zasady. Pamiętaj o stosach.

– Prababciu, proszę…! – jęknęła Melania ze zniecierpliwieniem. – Co się ma jeszcze stać, żebyś zrozumiała, że to właśnie jest ta sytuacja. Muszę!

– Zrób to, co może zrobić zwykła kobieta. Wezwij policję. Wypędź go. Rozwiedź się.

– Nie jesteśmy, chwała Bogu, małżeństwem, prababciu, i dobrze o tym wiesz. Już wzywałam policję. Znają mnie. Nie chcą przyjeżdżać. A jak mam go wypędzić, kiedy nie chce wyjść? Siłą? Jest silniejszy! Wraca. Wszędzie mnie znajduje. Wraca z kwiatami, z tymi swoimi czarnymi, bezbronnymi oczami i prosi o pomoc… Pisze wiersze i…

– Przez trzy dni, Melanio. Potem traci natchnienie, szuka go w karafce, widzi na swoim ciele pająki, nienawidzi wszystkiego wokół siebie i robi się okrutny, a ty zaczynasz znowu nosić czarne okulary i fioletowy makijaż. Problem w tym, moje dziecko, że za każdym razem, kiedy wraca, ty go przyjmujesz. Musisz zrobić porządek ze sobą, a nie sięgać po Dar. Ty go nadal kochasz, moje dziecko. Gdybym była twoją matką, powiedziałabym, że cię ostrzegałam. On ma czarną aurę, dziecko. Nie ma w nim nic jasnego ani dobrego. Ma ambicje, ale nie ma talentu. A nade wszystko nie ma do niczego serca. A ty nadal go kochasz. I zawsze go przyjmiesz.

– Już nie, prababciu. Ostatnio spał na klatce i dopadł mnie, jak wychodziłam. Jest coraz gorzej i ja… Prababciu, to się skończyło. Wiem. Coś we mnie pękło. Leżał w przedpokoju i nagle zobaczyłam go takim, jakim jest naprawdę. Miałaś rację. Wpakowałam siedem lat życia w bydlaka, który jest po prostu pasożytem. Pękło i już. Nie ma. Nie kocham już, babciu. Chcę, żeby zniknął. Im prędzej tym lepiej. Skopałam go, kiedy leżał. Chcę się uwolnić, prababciu. To jest ta sytuacja. Proszę, pozwól mi.

– Dobrze więc, ja się nim zajmę. Jeżeli chcesz, to zniknie.

– Nie! – zawołała Melania. – Chcę to zrobić sama. Muszę. Chcę odzyskać godność, babciu. Jestem gotowa. I silna. Bardzo silna.

– Bo cierpisz, dziecko. Zawsze tak jest. Ale to jest zła siła. Nie masz nad nią kontroli.

Melania zamilkła. Przypomniała sobie wczorajszą trasę z Poznania. Dłonie zaciśnięte na kierownicy, podrapane kostki po niedawnym spotkaniu z ukochanym. I więcej pamiątek na całym ciele. Nic wielkiego. Siniak na żebrach, fioletowe ślady palców na udach, obtarte kolano, spuchnięty policzek. I upokorzenie. Bezsilna wściekłość. Zaschnięte łzy na policzkach, piekące oczy. I kilometr za kilometrem wstęga czarnego asfaltu, przerywana linia dzieląca świat na połowy.

Motocyklista śmignął jak pocisk wystrzelony z samolotu, niemal smagnął drzwi i zajechał jej drogę. Podskoczyła, kierownica drgnęła jej w ręku, koła zachrzęściły na żwirze pobocza. Uwolniła wtedy całą wściekłość. W wielopiętrowej wiązance, której nie powstydziłby się doker. Wymierzonej wprost w jego opięte skomplikowaną kurtką plecy znikające za zakrętem.

35
{"b":"100628","o":1}