Литмир - Электронная Библиотека
A
A

A w pół godziny później mijała już błyskające lampami karetki, kałużę benzyny i drobnych kryształków szkła. I tę yamahę wbitą w rozdarty bok furgonetki. I motocyklistę kołyszącego się tam i z powrotem w objęciach pielęgniarzy, obejmującego obiema rękami strzaskany kask.

Nie masz kontroli…

Zabiłam go.

Bo wszedł mi w drogę.

– A dlaczego nie zrobisz czegoś innego? Znajdź normalnego, dobrego mężczyznę. Jesteś piękna, Melanio. Może nie jak modelka, ale one w ogóle nie mają twarzy. Twojej przynajmniej nikt nie zapomni, moje dziecko. Dobrze wiesz, że wystarczy, gdy spojrzą w twoje oczy. Gdy poczują zapach twoich włosów. Kiedy zobaczą, jak się uśmiechasz. Tak dawno nie widziałam cię uśmiechniętej, córeczko. Znajdź dobrego, silnego mężczyznę. Człowieka honoru. Takiego, który nie pozwoli cię skrzywdzić. Możesz użyć do tego Daru. W tym chętnie ci pomogę. Ale to, co chcesz zrobić… To jest chore, moje dziecko.

– Prababciu – powiedziała Melania bardzo rzeczowo – nie mam siły. Nie mam po prostu siły szukać i zdobywać mężczyzny. Nie teraz. Zrozum, że ten sukinsyn…

– Język, moje dziecko – przerwała ostro nestorka. – Nie chodzi nawet o przyzwoitość i dobre maniery. Chodzi o Dar. Ty możesz zabić jednym słowem, Melanio, i to nie tego, kogo byś chciała. Nie można powierzać broni komuś, kto strzela na oślep.

– Prababciu, przepraszam – powiedziała Melania. – Chodzi o to, że on mnie wyssał ze wszystkich sił. Nie dam rady nikogo zdobyć. A takich mężczyzn, o jakich mówisz, dawno już nie ma. Nie mogę też czekać, aż wrócę do siebie. On mi nie pozwoli. Zabije mnie. – Dotknęła świeżo zasklepionego pęknięcia przecinającego cienką, wypielęgnowaną brew. – Trafił mnie pękiem kluczy, prababciu, bo otworzyłam drzwi, we własnym domu. Drzwi, za którymi siedział. Trafił mnie kluczami, bo przed świecznikiem się uchyliłam. Myślałam nad tym, babciu. Wiesz, co chcę zrobić.

– Chcesz zamienić małpę na wilka, moja droga.

– Babciu, wiesz przecież. Zresztą, zwierzęta są dużo lepsze od ludzi. Babciu, jestem gotowa. Doceń, że proszę cię o zgodę.

Nestorka zaśmiała się cynicznie.

– Prosisz nie o zgodę, ale o bransoletę. O lykopeion. Nie umiałabyś zrobić własnej. Jestem już bardziej stara, niż mogłabyś sobie wyobrazić, Melanio. Chciałabym nareszcie umrzeć. Muszę tylko skończyć edukację nestorki. Najlepiej przyszłej jesieni. Wtedy przekażę ciotce Teresie mój grimoir i umrę. W listopadzie.

– Babciu, proszę… – wykrztusiła Melania przez łzy. – Potrzebuję cię.

– Nadszedł czas, córeczko. Czekają na mnie, a ja jestem już zmęczona tym światem. Nie rozumiem go. Znacznie więcej łączy mnie z tymi, którzy odeszli, niż z wami. Daj mi odejść, prawnuczko. Chcesz swój Dar. Chcesz lykopeion. Chcesz otworzyć swój grimoir. Dobrze więc. Niech się tak stanie. Ale to znaczy, że nie będę więcej trzymać cię za rękę. Czas stanąć na własnych nogach. I tak zawsze robiłaś, co chciałaś, mała wiedźmo.

– Babciu…

– Poczekaj. – Stara kobieta wstała zza stołu i odeszła w głąb swojego mieszkania. Przez chwilę widać było jej twarz. Wypukły nos, taki sam jak u Melanii, i tak samo niesforne włosy, jednak srebrzyste i spięte w miarę możliwości w gładki kok. Srebrne, a nie ogniście rude.

Melania czekała, bawiąc się herbatnikiem i patrząc na ciężką, drewnianą ramę lustra, które dzieliło stół na dwie połowy. W mieszkaniu panował mrok. Gdzieś za oknem przejechał tramwaj.

Prababka wróciła wreszcie i przyniosła dwa woreczki z miękkiej skóry.

– Klucz do grimoiru. Lykopeion. I – z jednego z woreczków wydobyła rzeźbioną buteleczkę z ciemnego szkła – przemyj tym twarz, moja droga. Trzy krople na szklankę wody. Nie chcę cię więcej widzieć z poranioną twarzą. W tym drugim woreczku znajdziesz niektóre zioła i zamienniki. Teraz trudno je dostać. Są w szkatułce. Używaj ich oszczędnie i uzupełniaj, kiedy przyjdzie sezon.

– Dziękuję, prababciu.

– Melanio, posłuchaj. Ten cały Łukasz to potwór, zgoda. Ale ty chcesz stworzyć drugiego potwora. Posłuchaj mojej rady i nie rób tego. Rozdepcz to jego czarne serce, ale potem zacznij życie jak normalna dziewczyna w twoim wieku. Poszukaj sobie normalnego mężczyzny i spraw, by cię pokochał. Dar to nie jest proteza. Nie wolno go tak używać. Jesteśmy kobietami i ludźmi. Musimy żyć jak ludzie.

– Chyba nie umiem, babciu. Za długo to trwało.

Prababka westchnęła.

– I tak będziesz musiała. Nauczysz się. Droga na skróty zawsze się mści.

Wiesz, co masz zrobić z bransoletą. Będziesz miała go we władzy tylko wtedy, gdy będzie nosił lykopeion, a ty będziesz musiała mieć swój. Nie zdejmuj go nigdy na dłużej niż kilka godzin. A przy pełni nawet na chwilę. Będziesz pamiętać?

– Tak, babciu.

– I odeślij go natychmiast, kiedy zrobi swoje.

Cisza.

– Melanio?

– Dam mu wiedzę, babciu. I dam mu siebie.

Stara kobieta westchnęła ciężko.

– I myślisz, że to takie proste. Boże drogi, moje dziecko – to ci się nie uda. Pewnych rzeczy musisz się sama dowiedzieć. W tej sprawie już ci nie pomogę. Proszę.

Prababka rzuciła lekko obydwa woreczki prosto w taflę lustra. Patrząc ze swojej strony stołu Melania zobaczyła, jak powierzchnia zwierciadła rozstępuje się, jak rozchodzą się na niej okrągłe fale niczym na powierzchni stawu. Woreczki spadły na stół, lustro falowało przez chwilę i uspokoiło się. Nadal było w nim widać prababkę siedzącą po drugiej stronie stołu, w ciepłym świetle lampy od Tiffany’ego. Trzymała dwie splecione srebrne bransolety. Rzuciła je w lustro lekkim ruchem nadgarstka. Uderzyły w intarsjowane drewno blatu z metalicznym brzękiem, omal nie tłukąc porcelanowego spodka. Melania ostrożnie podniosła je i rozłączyła.

– Lykopeion… – Bransolety wyglądały dziwnie, jak srebrne fragmenty kręgosłupa jakiegoś nieziemskiego stworzenia.

– Nie trzeba zapinać ich ciasno – powiedziała prababka. – Same się dopasują. I, chwała Bogu, nie trzeba ich już ukrywać. Ludzie noszą takie dziwne rzeczy, że nikt nie zwróci na nie uwagi. Czas na mnie, córeczko. I, Melanio…

– Tak, prababciu?

– Będziemy się jeszcze widywać, ale zapamiętaj, że w połowie listopada będzie mój pogrzeb. Mam nadzieję, że przyjdziesz.

– Babciu…

– Bądź zdrowa, Melanio.

Lustro znowu zafalowało, po czym dobiegł z niego cichutki śpiewny trzask, jakby marznącej gwałtownie wody. Prababka znikła, a zamiast niej w lustrze pojawiła się drobna twarz Melanii, okolona rudymi lokami, z półksiężycowatą ranką tnącą czarną brew, z żółtozielonym siniakiem pod pięknym, zielonym okiem. Lustro znów było lustrem.

Melania przeniosła je z wysiłkiem na komodę i ustawiła tak, żeby się nie widzieć. Potem zapaliła światło i odniosła filiżankę do kuchni.

A potem poszła do łazienki i odkręciła kurki przy wannie. Usiadła na ocembrowaniu, nalała ciepłej wody do umywalki i wpuściła trzy krople eliksiru. Czerwone jak krew kleksy rozpłynęły się, barwiąc wodę na różowo. W powietrzu rozszedł się zapach imbiru, olejku różanego i miedzi. Melania wyłuskała z pojemnika bawełniany płatek kosmetyczny, a potem, krzywiąc się i sycząc przed łazienkowym lustrem, zaczęła przemywać ranki na twarzy. Piekło jak wszyscy diabli. Woda z łoskotem lała się do wanny. Dobrze było być samej w domu.

Już niedługo.

Już niedługo, draniu.

Leżąc w ciepłej wodzie czuła, jak eliksir działa na rany, otarcia i siniaki. Trochę piekło, ale przede wszystkim czuła, jakby jej skóra ściągała się tam i kurczyła.

Nareszcie zrobi z tym porządek. Czuła już tylko gniew. Jej wielka, wystawiana na tyle prób miłość, trwająca wbrew rozsądkowi i całemu światu, zgasła pewnego wieczora jak zdmuchnięta świeca. Nawet jej wtedy nie uderzył. Po prostu siedział w pokoju, walcząc z wywracającymi się oczami, w rozpiętej koszuli; biała jak wosk twarz obwisła mu i była tak zdrętwiała od alkoholu, że nie mógł nawet mówić. Jego dłoń przesunęła się w kierunku kieliszka jak wąż i wywróciła go. Wybełkotał: „Nasso siie gapisz gupia ssifpo”, a potem ruszył do przedpokoju i upadł bezwładnie jak worek. Melania poczuła, jakby w jej głowie nagle pękł jakiś spróchniały szczebel. Patrzyła na jego karykaturalnie chude ciało rozciągnięte na parkiecie, pozlepiane w kosmyki długie włosy rozsypane wokół głowy, półotwarte usta, z których zionęło przetrawioną wódką i acetonem. Wydawało się jej, że widzi go po raz pierwszy. Spodnie miał sztywne od plam, przetarte na kolanie, i brudne, bose stopy. I te kręcone, czarne, koźle włoski na całym ciele.

36
{"b":"100628","o":1}