Dlatego musi być jakiś azyl – miejsce, gdzie siedzi człowiek, który nie potępia. Terapeuta.
My nie wydajemy sądów. Nie wyciągamy karzącego palca. Nie wymierzamy kar. Możemy najwyżej nie podjąć się udzielenia pomocy.
A ja się podjąłem.
Siedział przede mną Ten, który znał odpowiedzi na wszystkie możliwe zadane i nie zadane pytania. Wiedział, co jest po śmierci i dlaczego jest człowiek. Po co jest zło i jaki jest sens życia. Wszystko. Był przyczyną, początkiem i końcem.
Tylko że nic nie pamiętał.
– Te pańskie sny – pamięta pan jakiś?
– Są puste.
– Puste?
– Tak. Śniła mi się pustka. Nicość, czy ja wiem, co to było. Nie było nawet czarne, tylko białe jak mgła albo biały szum. Było wszędzie i zawsze. Rozciągało się od minus do plus nieskończoności i nie było tam nic. Nic, tylko ja. Sam, w nieskończonej martwej pustce. Mogłem czuć, patrzeć, myśleć, ale nie było czego czuć, na co patrzeć i o czym myśleć. Nie było nic. Tylko ja. Byłem sam. Sam w nicości. Mogłem tylko wiedzieć i być.
To było jeszcze gorsze od świata. Niebyt jest dopiero zły. To mi wtedy przyszło do głowy. Głupie. Napił się łyk whisky i spojrzał na swoją fajkę.
– Wie pan co, panie doktorze? W tej nicości, czy co to tam było, nie unosił się ani jeden freudowski symbol. Dajmy spokój tym moim snom. Są głupie. To tylko sny. Sny człowieka, który popada w obłęd.
– Sądzi pan, że to, co tak pana boli, cała ta krzywda, za którą czuje się pan odpowiedzialny, niczemu nie służy?
– Przeciwnie. Myślę, że to nas kształtuje. Jesteśmy wolni i możemy wszystko. Czasami to owocuje nieszczęściem. To, że mamy zawsze jakiś wybór i nie wiemy co będzie dalej, czyni nasze doświadczenie niepowtarzalnym. Mamy do dyspozycji taki maleńki odcinek czasu, ale przez to, że nie wiemy, co było przed nim i co będzie potem, a nawet czy w ogóle istnieje jakieś „potem”, sprawia, że jest porównywalny z nieskończonością. Przynajmniej według naszego doświadczenia. Potencjalnie zaczyna się i kończy nicością. Dlatego nasza niewiedza czyni nas w pewnym sensie porównywalnymi z bogami. To jest doświadczenie, które na małą skalę czyni nas interesującymi i nawet godnymi szacunku w oczach każdego, nawet nieśmiertelnych istot. Zdrowie, panie doktorze.
– To co – jesteśmy, pańskim zdaniem, żeby się uczyć?
– Nie. Jesteśmy, żeby powstawać. Ludzie powstają w ten sposób – jak samouczący się program. Tabula rasa zaopatrzona w różne genetyczne potencjały zostaje wrzucona w generator losowy zwany światem i wykuwana przez los, okoliczności i konsekwencje wyborów innych ludzi, na indywidualny, jedyny w swoim rodzaju byt. Zapełniamy nicość. Chce się panu wysłuchiwać amatorskich filozofii? Nie znoszę o tym myśleć. Ani mówić.
Uniósł szklankę w niemym toaście. Napiłem się. Z kim piłem tę whisky? Z człowiekiem? Może rzeczywiście niczego nie pamiętał. Niemożliwe, żeby to wszystko było takie proste.
– Najbardziej chciałbym, żeby mi pan coś przepisał. Coś, po czym nie będę śnił, nie będę się zamartwiał, nie będę wszystkiego przeżywał. Coś takiego, żebym jakoś zobojętniał. Chciałbym prowadzić mój sklep, gotować, czytać książki. Słuchać muzyki. Lubię Bacha. Ma pan Bacha?
Nie miałem.
– A co pan jeszcze lubi? – To nie była część terapii. Pytałem z własnej ciekawości.
– Z muzyki? Różne rzeczy. Bardzo różne. Kiedyś słuchałem nawet zespołów metalowych. Nie wiem dlaczego, ale okropnie mnie to śmieszyło. Puszczałem sobie Slayers i pękałem ze śmiechu. Ale lubię muzykę.
Popatrzył na szklankę i zaśpiewał nagle. Cicho, bardzo ładnie i bardzo smutno:
– Hello darkness my old friend… I’v come to talk with you again…
Wypiłem swoją whisky duszkiem. Trzęsły mi się ręce. Kiedy śpiewał, poczułem, że ścisnęło mi się gardło.
Kiedy siedział przede mną, był po prostu sympatycznym, krzepkim mężczyzną w dojrzałym wieku, w tweedowej marynarce. Piliśmy whisky i rozmawialiśmy. Był tak ludzki, że sądziłem, iż nawet jeżeli rzeczywiście tkwiło w nim coś nadnaturalnego, to odeszło albo umarło. Został tylko starszy pan cierpiący na depresję. W tym, co mówił, nie było zbyt wiele emocji. Niedzisiejszy, pełen godności, sprzedawca zwierząt nie pozwalał sobie ani na histerie, ani nawet na to żeby się „otworzyć”. Należało to uszanować. Co, miałem się domagać, żeby opowiadał mi o swoim dzieciństwie?
Jednak kiedy zaśpiewał, nagle uwierzyłem naprawdę. Do tej pory jednak miałem nadzieję, że śnię albo mam urojenia. Miałem nadzieję, że oszalałem. Ale w prostej piosence Simona i Garfunkela zabrzmiało coś, czego przedtem nigdy nie czułem. Zaśpiewał mi to i wtedy dopiero podzielił się uczuciami. Muzyka jest czymś szczególnym, jeżeli chodzi o przekazywanie emocji, ale on uczynił z niej cud. Poczułem drobniutką cząstkę jego niewiarygodnej, strasznej samotności. Jak nieskończoną, czarną studnię. Samotny w nicości; I nie mogący tego z nikim podzielić.
Poczułem też współczucie i smutek. Poczułem, jak cierpiał każdą agonią i rozpaczą świata naraz. Wiedział, że to nieuniknione i że nie zostanie zrozumiany.
To było tylko nieskończenie słabe echo, ale niemal mnie zabiło.
Patrzyłem na niego i słuchałem z twarzą ściętą lodem, po której toczyły się gorące jak krew łzy.
Wiedziałem, że mogę spróbować to zrobić. Czułem tę przeklętą, niepojętą moc wibrującą w moich rękach, odkąd usiadł przy moim stole. Tylko że się bałem.
Ale przestałem.
Uniosłem ręce i pozwoliłem się ponieść. Myślałem, że poczuję go, jak tylu innych przedtem.
A zamiast tego runąłem gdzieś w dół, w pustkę. W nicość. Białą jak opar. Migotliwą jak biały szum.
A potem stałem na nieskończonej równinie, pod białym niebem, jak ekran telewizora nastawionego na nieistniejący kanał. Po tym srebrnym niebie nienaturalnie szybko pędziły strzępiaste, ołowiane obłoki, po błotnistej ziemi snuł się siwy dym i kłęby cuchnącej mgły.
To było pobojowisko. Z rudego, mlaskającego błota sterczały zardzewiałe kłęby zasieków, poskręcane stalowe szkielety, wszędzie leżały trupy. Stawiałem ostrożnie kroki, buty grzęzły w błocie przesiąkniętym krwią, patrzyły na mnie szare twarze z wytrzeszczonymi oczami, szczerzyły się zęby, sztywno sterczały ręce z zakrzywionymi w skurczu palcami. Rozkrzyżowani na ziemi, zwinięci w kłębek, półsiedzący. W szarych, brązowych i zgniłozielonych mundurach z kosmatego sukna, skórzanych zbrojach, porąbanych żelaznych pancerzach. Z mgły wyłoniła się ogromna kanciasta sylwetka tygrysa królewskiego, o pancerzu pokrytym chropawym cimeritem, z przekręconą w bok wieżą i zwieszoną ku ziemi lufą. O gąsienicę opierał się plecami leżący hoplita w brązowym hełmie zasłaniającym twarz; przerąbany grzebień hełmu wieńczyło końskie włosie.
Szedłem. Musiałem iść. Starałem się tylko nie deptać po twarzach, nie potykać o korpusy. Patrzyłem na klęczącego samuraja, który tkwił odchylony do tyłu z odrzuconymi na boki rękami, w każdej dłoni trzymając miecz. Na francuskiego grenadiera, który zastygł w wiecznym ukłonie nabity na rzymskie pilum, z drzewcem pogrążonym głęboko w błocie.
Nad pobojowiskiem snuł się dym. Kiedy kłęby trochę rzedły, widać było, że ciągnie się w nieskończoność. Pobojowisko ludzkich żywotów, uczuć i nadziei. Wielkie Śmietnisko świata. Dolina Rozpaczy. Har Mageddon.
Szedłem. Trzeba było iść.
Szedłem na wzgórze.
Było tak samo jałowe, puste i spowite dymem, jak wszystko tutaj. Górą ciągnęły kohorty chmur, kłębiących się nienaturalnie szybko pod niebem koloru stali.
Snuli się wśród kłębów mgły, martwo jak lunatycy.
– Niestety, zrobiliśmy wszystko co w ludzkiej mocy – powiedział obojętnie lekarz. – teraz już wszystko w rękach Boga.
Ominąłem go.
Fox skomlał z wysiłkiem i patrzył na mnie z rozpaczą. Ufał mi. Błagał o pomoc. Wiedział, że wyciągnę go z tarapatów. Bał się. Prosił.
A ja nic nie umiałem zrobić. Zanim skonał, polizał mnie w dłoń.
– Zawiodłem się na tobie. Zawiodłem ostatecznie – powiedział ojciec pękniętym, drewnianym głosem i odwrócił się do mnie plecami.