Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie dotknął mnie nawet. Nie wiem dlaczego, ale byłem pewien, że jego muśnięcie zabiłoby mnie na miejscu. Po prostu machnął dłonią, a mną szarpnęło coś równie nieuchwytnego i niepowstrzymanego jak grawitacja.

Wpadłem do salonu, nieudolnie osłaniając się ręcznikiem, jak dewotka przyłapana na plaży nudystów. Stało tam jeszcze dwóch takich samych, sięgających głowami sufitu, rozstawionych w strategicznych miejscach. W takich samych czarnych garniturach i oślepiająco białych koszulach. Wszyscy mieli na twarzy okulary i nieruchome, młode twarze.

Nie jestem jakimś wojownikiem. Nie mam trzech metrów wzrostu, nie rozsiewam wokół siebie nieludzkiej poświaty, ani nie umiem poniewierać ludźmi jednym gestem. Ale nie mam niczego poza tymi kilkudziesięcioma metrami kwadratowymi, na których jestem u siebie. Teraz już nie byłem. Jeden dryblas siedział nonszalancko na stole, opierając nogę w potężnym wojskowym bucie o krzesło, z łokciem opartym na udzie, a drugi przeglądał moje płyty, rzucając niektóre na ziemię. Nie zapraszałem ich tu. Oczywiście, że byłem przerażony. Trzęsły mi się nogi, czułem, jakby były z betonu. Serce waliło mi w gardle. Ale byłem także wściekły.

– Co jest? – wycedziłem. – Coście za jedni? Siedzący nogą pchnął w moją stronę krzesło.

– Siad! – szczeknął. Usiadłem.

– To ten? – padło pytanie.

– Kim jesteście? – Nie tak łatwo podnieść głos przy ściśniętym gardle.

– Nazwisko!

Podałem nazwisko. Jeden z nich położył na moim stole neseser i starannymi ruchami wydobył z niego wielką szarą kopertę. Złamał na niej jakąś pieczęć i otworzył.

– Weź to! – odezwał się, podając mi suchą, kolczastą gałązkę. Wziąłem ją i trzymałem w palcach, ostrożnie, bo kolce wbijały mi się w dłonie. Przeleciało mi przez głowę, że jeżeli wyjdę z tego żywy, będę miał spuchnięte łapy. Mam uczulenie na ciernie.

Ten od płyt rzucił ostatni kompakt na podłogę, odwrócił sobie krzesło oparciem do przodu i usiadł na nim okrakiem przede mną. Wyglądał jak ktoś, kto usiłuje siedzieć na przedszkolnych mebelkach.

– Ładne kwiaty? – zapytał. Ten na odmianę mówił cichym, spokojnym głosem, ale brzmiał strasznie. Takim półszeptem ordynuje się egzekucje.

Kolczasty, rosochaty patyk, który ściskałem nerwowo w palcach, nagle zaszeleścił sucho i – zakwitł. Wyglądało to jak na poklatkowych zdjęciach. Zbrązowiałe, zdrewniałe łodygi wypuściły nagle lepkie pączki, które pękły wachlarzami zielonych listków, na końcach gałązek pojawiły się kwiaty, rozwijając się ślepym obrotowym ruchem i rozkładając korony purpurowych płatków; obok suchych kolców pojawiły się nagle nowe, gęste i długie jak igły. W ciągu kilku sekund patyk pokrył się liśćmi i kwiatami, nowe gałęzie wystrzeliły na boki ze starych, i stał się bukietem, a przynajmniej solidną, gęstą gałęzią dzikiej róży. Zapach lata i cukierni wypełnił pokój.

– No, to pięknie! – wycedził jeden z przybyszów.

– Rzuć to! – Rzuciłem. Bukiet przez chwilę rósł dalej, wypuszczając coraz większe kwiaty, w coraz to innych kolorach.

– I co teraz? – zapytał ten z łazienki.

– Rozwal go! Teraz, zaraz i po sprawie!

– Jasne! Widziałeś, co się dzieje? Sam go rozwal, jak jesteś taki mądry! I gdzie to wszystko pójdzie?

– A niech idzie gdzie chce! Najpewniej wróci do źródła!

– A jak nie? To co wtedy? Postanowiłem zabrać głos.

– Panowie, ja… – Nie zaszczycono mnie większą uwagą.

– Synu, zamknij mordę! – warknął ten od płyt, nawet na mnie nie patrząc. Zamknąłem.

– Pytałem: co teraz? – odezwał się pierwszy.

– Słyszałem. Na razie pogadamy. Masz jakieś talenty?

– To było do mnie.

– Chwileczkę, o co tu…

– Synu, chyba czegoś nie rozumiesz. Odpowiadasz na pytania. Kiedy powiem: „milcz”, milkniesz. Kiedy powiem: „fruwaj”, unosisz się w powietrzu. Kiedy powiem: „umrzyj”, przestajesz żyć. Zrozumiałeś?

Powoli, starannie zdjął okulary i złożył zauszniki. A potem uniósł głowę i spojrzał na mnie. W ogóle nie miał oczu. Pod jego powiekami płonął blask acetylenowego płomienia. Kipiała w nich zagłada, przy której wybuch nuklearny wyglądałby jak fajerwerk.

Zamieniłem się w pochodnię. W jednej sekundzie buchnąłem oślepiającym ogniem, jak trafiony czołg. Słyszałem trzask, z jakim płonęły moje włosy, widziałem, jak moja skóra pokryła się bąblami i sczerniała; zanim zagotowały mi się oczy widziałem pokój przez białą ścianę płomieni buchających z mojego ciała. Płonące mięśnie skurczyły się, zwijając mnie w embrion. Byłem krzykiem i bólem. Oceanem krzyku, bólu i ognia. Płonąłem.

A potem znowu siedziałem na krześle, nagi i mokry, kaszląc, dławiąc się krzykiem, szlochem i miętową pianą. Nic mnie nie bolało, ale doskonale pamiętałem.

– Brawo! – warknął jeden z oprawców. – Doskonała robota. Teraz na pewno się dogadacie.

– Oszczędzam czas – powiedział siedzący na krześle. Założył z powrotem okulary. – Mam toczyć pogawędki? „A kim jesteście”, „A o co tu właściwie chodzi?” „Proszę wyjść, bo zawołam policję” i tak dalej. Może ciebie to bawi, ale ja nie mam czasu na bzdety. I ty, przypominam, też go nie masz! Pytanie: co umiesz robić?

– Jestem terapeutą, psychologiem… Przyjmuję pacjentów… Leczę, z problemami… przychodzą, pomoc… – bełkotałem.

– No i masz: jest w szoku. Aleś oszczędził czasu. – Mówiący skinął głową i uroczyście uniósł dwa pałce. Nagle, jakbym spadł na ziemię, uspokoiłem się. Ogarnął mnie absolutny, aksamitny spokój.

– Dość! Zmień pracę.

– Na jaką? – zapytałem bezradnie.

– A co mnie obchodzi, na jaką! Zostań połykaczem ognia! Kobziarzem!

– Czekaj! Jonasz Runkiewicz! Znasz?

– To mój pacjent…

– Patrz! – Sięgnął do teczki, a potem rzucił mi na kolana kilka lśniących fotografii dużego formatu. Część ześlizgnęła się na podłogę. Przedstawiały najzwyklejsze przedmioty: odkurzacze, samochody, a także ludzi; zdjęcia jak zdjęcia. Tyle że były piękne. Biło z nich idealne, nieziemskie piękno, jakby te wszystkie rzeczy pochodziły ze świata doskonałego, gdzie funkcja i uroda stapiają się w jedną pełną równowagi całość. Patrzyłem na butelkę piwa, przy której grecka amfora albo japońska waza wyglądałyby jak nocniki na miejskim śmietniku. Patrzyłem na zdjęcie dziewczyny, na które spojrzałem tylko raz i serce mi pękło. Zawsze takiej szukałem. Przez całe życie. Była samą doskonałością. Nosiłem ją przez całe życie gdzieś w głębi podświadomości i miałem nadzieję, że nigdy nie znajdę, bo musiałbym dla niej natychmiast umrzeć.

– Kto to jest? – wyszeptałem ze łzami w oczach.

– Zwyczajna modelka. Pierwsza z brzegu. To coś siedzi w twoim pacjencie. Przez ciebie.

– Chwileczkę. Widziałem go w poniedziałek. Kiedy zdążył…

– Nie zdążył. Zrobi te zdjęcia w przyszłym roku. Ludzie będą gotowi zabijać dla rzeczy, które sfotografuje. Będą umierać dla sokowirówek albo wariować dla zegarków. Dorota Ubaczewska! Też twoja pacjentka?

– Tak…

– Ja myślę! Uwolniłeś ją od złej matki, nie? Matka już się źle czuje, bo serce jej wysiada ze złości. Straciła władzę nad córką. Za miesiąc już nie będzie żyła, a córka nawet nie przyjdzie na pogrzeb. Jest wolna. Także od swojego dziecka i męża. Wolna od prawa, od wszystkiego. Kiedy zechce, ukradnie. Kiedy zechce, zabije. Wolna jak wiatr. Trochę radykalna kuracja, nie?

– Potrzebowała pomocy…

– Jasne, synku! Pomocy! Wsparcia, a nie cholernego, partackiego cudu! Nie zauważyłeś, że lokalnie przewracasz świat do góry nogami?

– Mieszasz mu w głowie – powiedział ten spokojny, który przedtem przeglądał moje płyty. – Fakty. Masz pacjenta, od którego wszystko się zaczęło. Nie wolno ci leczyć tego człowieka. Nawet nie śmiej o tym myśleć. Nie wolno, rozumiesz? Nie twoja parafia! Nie twoja skala. – Pochylił się do przodu razem z krzesłem i spojrzał mi w oczy. Zobaczyłem w matowych taflach bardzo niewyraźne odbicie sylwetki nagiego człowieka, kulącego się na krześle jak robak na szpilce. – Nie wolno ci leczyć tego człowieka, zrozumiałeś? Nastąpi coś przerażającego, jeżeli się na to ośmielisz. Nie miałeś tego pacjenta. Zapomnij o nim. Dla swojego własnego dobra. Dla dobra wszystkich.

27
{"b":"100628","o":1}