Wtedy zobaczyłem coś, co przedtem mi umknęło, bo byłem w zbyt wielkim szoku. Oni się bali. Byli przerażeni.
Bali się mnie.
Bali się tego, co umiałem, chociaż nie miałem pojęcia ani jak, ani skąd. Ale bali się. Nie wiedzieli, co ze mną zrobić.
Właściwie, człowiek wyciągnięty znienacka z wanny, nagi i mokry, przesłuchiwany na środku własnego pokoju przez trzy upiorne istoty, powinien oszaleć z paniki, wpaść w histerię albo zemdleć. To nie byli przecież włamywacze, agenci wywiadu czy policjanci. To były niemożliwe, nieistniejące zjawy.
Sam ich wygląd stawiał świat na głowie. Po co uczyć dzieci fizyki albo przyrody? Kiedy człowieka przesłuchuje zachowujący się jak ubek Obcy, to znaczy, że nic takiego jak nauka nie istnieje. To tylko pozorna prawidłowość. Iluzja. Jak po takim objawieniu iść do pracy? Gotować jajko? Naprawdę powinienem zwariować, ale zrobili mi w głowie coś takiego, że byłem zupełnie spokojny. Jak kamień. To było lepsze niż tranxene. Strach nie istniał. Nie istniała panika, nie istniał instynkt samozachowawczy. Były tylko fakty. A fakty mówiły mi o ich strachu.
Czułem, że te trzy straszliwe istoty były przerażone. Bali się tego, co w niewiadomy sposób umiałem. Z jakiegoś powodu chcieli, żebym nie leczył starszego pana, który miał nieokreślone wyrzuty sumienia i prosił mnie o pomoc. Sprzedawcy zwierząt, który zaraził mnie cudami. Ale bali się mnie zabić.
– Zrozumiałeś? – To był ten, który mnie podpalił. Czułem, że za chwilę znowu to zrobi, jeżeli moja odpowiedź mu się nie spodoba. A chciał mi odebrać wszystko czym byłem. Byłem terapeutą. I po raz pierwszy w życiu naprawdę umiałem pomóc ludziom. Nawet jeżeli efekty szły za daleko, to sprawiałem, że byli szczęśliwi.
Poczułem gniew.
– Co miałem zrozumieć?
– Posłuchaj – odezwał się spokojny. Kucnął przede mną, patrząc mi prosto w oczy. Ten nie groził. Mówił jak do dziecka, które znalazło rewolwer. – Człowieku… Zdarzyło ci się coś, co nie powinno się było zdarzyć. Mniejsza już o twoich pacjentów. Ty im nie pomagasz, tylko ich zmieniasz. Usuwasz z ich mózgów blokady, które sami sobie założyli albo które im założono. Robisz to po partacku, korzystając z sił, których potęgi nawet nie możesz sobie wyobrazić. I powodujesz straszne anomalie. Wywracasz do góry nogami fizykę i wszechświat. Robisz dziury w rzeczywistości. To nie twoja wina. To… w gruncie rzeczy wypadek. Ale ten pacjent. Ten jeden szczególny człowiek, to jest ktoś, komu nie możesz mieszać w głowie. Nie możesz mu pomóc. Tylko on sam może sobie pomóc. Nawet się do niego nie zbliżaj. A już pod żadnym pozorem niczego nie próbuj. Dla własnego dobra. Dla dobra nas wszystkich. Umysł tego człowieka to najniebezpieczniejsza rzecz we wszechświecie.
– Dlaczego?
– Nie twoja sprawa! I tak nie zrozumiesz. – Dlaczego mam wam wierzyć? Dlaczego mam was słuchać?!
– Gdybym ci powiedział, nie uwierzyłbyś. A gdybyś uwierzył, oszalałbyś. Ot, tak! – Pstryknął palcami. – Chyba zauważyłeś, że nie jesteśmy z UOPu. Uwierz, synu, że istnieją sprawy ważniejsze, straszniejsze i bardziej niebezpieczne niż wszystkie tajemnice tego świata. Gdybyś znalazł bombę atomową i zaczął się nią bawić, to byłby to żart towarzyski w porównaniu z tym, co się teraz dzieje.
Wstał. I sięgnął powoli do swoich okularów. A wtedy gniew i dzikie, zwierzęce przerażenie wybuchło we mnie jak bomba. Być może chciał je tylko poprawić. Ale było już za późno. Jego głowa i ciało pokryły się pęknięciami i rozsypały jak pokruszony gips. Pod spodem znajdowało się upiorne, niebieskie światło, jak acetylenowy płomień. Jak ogień atomowego wybuchu. Światło o kształcie olbrzymiego, krzyczącego człowieka. Świetlista sylwetka rozpadła się w chmurze rozbłysków. W powietrzu wisiał tylko przeraźliwy wrzask, wysoki jak głos syreny alarmowej. Jak krzyk banshee. Wszystkie szyby w pokoju rozprysły się chmurami drobnych jak tłuczony kryształ odłamków. W całej dzielnicy zaczęły wyć chórem autoalarmy.
A pode mną miękko zapadła się podłoga i runąłem w nieskończoną studnię.
Jedne z najlepszych chwil w życiu to te, kiedy budzimy się z koszmaru i spostrzegamy wokół siebie normalne i bezpieczne otoczenie. Jesteśmy w domu, a wszystko wokół jest jasne, oświetlone słońcem i pogodne. Upiory i męczarnie, które dręczyły cię jeszcze przed chwilą, okazują się nieprawdziwe. Rozwiewają się jak dym. Jeżeli po śmierci czeka nas jakaś nagroda, to właśnie tak wygląda. Wszystko, co było złe, okazuje się minione, wyblakłe i nieprawdziwe jak zły sen.
Leżałem na wznak w moim wielkim rattanowym łóżku, plamy słońca posiekane listwami żaluzji oświetlały surowe, czyste wnętrze. Białe ściany, proste meble z drewna i giętej trzciny. Kilka ciemnych afrykańskich ozdób. Rośliny, książki. Moja sypialnia. Pusta, cicha i miła. Było piętnaście po ósmej, środa. Pierwszego pacjenta miałem dopiero o jedenastej. A koszmar minął. Pamiętałem go ostro i wyraźnie, wciąż drapał mi skórę falami dreszczy. Jednak wystarczy się na nim nie koncentrować, a zblednie i zgaśnie jak nie utrwalone zdjęcie.
Szczoteczka i ręcznik znajdowały się na swoich miejscach. Przypomniałem sobie, jak we śnie patrzyłem na objawiającego mi się na szarych kafelkach anioła czy diabła, i siebie gapiącego się na niego ze szczoteczką do zębów w ustach. Dlaczego żaden święty mąż nie miewał widzeń w takich sytuacjach? A może kiedy zapłonął krzak, Mojżesz też żuł daktyle, albo dłubał w nosie?
Uśmiechnąłem się krzywo, usiłując zdusić nieokreślony, ćmiący niepokój. Koszmar minął, był spokojny poranek, słoneczny – rzadkość w listopadzie. Nie pamiętałem kiedy położyłem się spać. Nie pamiętałem wieczoru. Kolejny objaw?
Zaparzyłem sobie mocnej kawy, nalałem soku, upiekłem grzanki, rozrobiłem twarożek. Potem postanowiłem zjeść śniadanie w salonie, oglądając telewizję. Najlepiej coś przyrodniczego, spokojnego i pełnego harmonii. Takie poranki należy celebrować.
Salon był wysprzątany, czysty i pogodny. Szyby, które wybuchły w moim śnie chmurami kryształków, tkwiły na swoich miejscach.
Zamarłem dopiero na kanapie, z pudełkiem pilota wycelowanym w telewizor. Na szklanym blacie japońskiego stoliczka koktajlowego, na którym ustawiłem śniadanie, nie było mojego bonsai. Stało na komodzie. Na stoliku znajdował się niski kamionkowy dzbanek z wysmakowaną, staranną ikebaną. Niebo, człowiek, ziemia. Ułożono ją z kwitnącej wielobarwnymi kwiatami gałązki ciernistego krzewu podobnego do róży.
Na półkach ażurowego regału oddzielającego kąt jadalny stało oprawione w cieniutkie metalowe ramki zdjęcie dziewczyny, której szukałem przez całe życie. W jej oczach lśniła obietnica wiecznego, słonecznego lata. Zdjęcie, które za rok zrobi mój pacjent. Patrzyła na mnie.
Ludzie, którzy mają obiektywne problemy, są największą zmorą psychologa. Jeżeli ktoś boi się pająków, ma koszmary albo jest nieśmiały, wiadomo, co z nim robić. Do takich rzeczy psycholog jest przygotowany. Niestety, większość ludzi, którzy zdecydują się już wziąć na siebie odium wariata i pozwolić obcemu człowiekowi grzebać sobie w duszy, przychodzi z problemami czysto zewnętrznymi. Dręczą ich nie kompleksy i neurozy produkowane przez własny umysł, ale inni ludzie. Co powiedzieć komuś, kto umiera ze strachu, bo lada chwila może zostać bez środków do życia i wszystko wskazuje na to, że ma rację? Wmawiać mu, że perspektywa głodu i wizyt komornika jest bez znaczenia?
Przez lata pracy niemal codziennie miałem do czynienia z ludźmi, którym w gruncie rzeczy nie mogłem pomóc. Mogłem próbować wypompowywać wodę, albo łatać dziury, ale najczęściej po prostu patrzyłem, jak toną. A teraz nagle dano mi taką moc. Mogłem robić to, o czym bezradnie marzy każdy terapeuta. Wyciągałem rękę i naprawiałem ludziom życie. I to nie w ciągu niekończących się miesięcy, ale w jednym błysku mocy sprawczej. Jednym słowem albo może myślą. Wprowadzałem w ich życie zmianę. I szczerze mówiąc, nie miałem zamiaru przestać.