Jednak tego dnia widziałem ludzi na wylot, jak gdyby byli ze szkła. Zawsze miałem intuicję, ale dziś była to absolutna pewność. Pracowałem jak w transie.
Miał najwyżej dwadzieścia cztery lata, żonę i dziecko. Trzęsły mu się ręce, nie sypiał, często wymiotował przed wyjściem do pracy. Przychodził do firmy i telefonował w poszukiwaniu klientów. Potem molestował ich o zapłatę. Zamówienie, faktura, płatność.
Najczęściej jednak słuchał, jak wysyłają go do diabła. Dziesięć, dwanaście godzin. Handlowiec. Jego praca była najbardziej niewdzięcznym zajęciem, jakie w ogóle mogło przyjść do głowy. Miał sprawić, żeby obcy ludzie wydali ostatnie pieniądze na coś, czego nie potrzebowali. Sam dół biznesowej hierarchii dziobania. Mięso armatnie. Płacono mu grosze plus prowizję. Wymagano entuzjazmu i zaangażowania. W wynajętym mieszkanku czekała na niego przerażona tym wszystkim, bezradna dwudziestoletnia dziewczyna, krzyczące ze wszystkich sił alergiczne niemowlę i raty kredytów.
Ja miałem uznać jego stan za zaburzenie nerwicowe i próbować go jakoś opancerzyć na życie, w którym sam nie wytrzymałbym tygodnia.
Zamiast tego zapadłem w jego mózg i znalazłem tam talent. Prawdziwy, jaśniejący jak perła autentyczny kunszt. Ten człowiek był wirtuozem fotografii. Mógł w ciągu roku zostać bogiem fotografii, nie wyłączając zdjęć czysto reklamowych. Potrafiłby sfotografować lodówkę tak, że ludzie by płakali z zachwytu. Tyle że nikt o tym nie wiedział. On zresztą też nie.
Był przekonany, że ojcu czteromiesięcznego Pawełka nie wolno nawet myśleć o takich rzeczach. Ojciec Pawełka ma siedzieć w pierwszym lepszym biurze handlowym i żebrać przez telefon o zamówienia. Ojciec Pawełka ma ciułać prowizję, bo tylko tak może zadowolić swoją przerażoną żonę. Co najwyżej w niedzielę może sfotografować Pawełka siedzącego na kocu. Jeżeli pozwoli sobie na jakiekolwiek marzenia albo ryzyko, to wszystko przepadnie. Pochłonie ich otchłań, a wszystko przez niego. Niewzruszone przekonanie o tym tkwiło w jego osobowości jak wielki, zardzewiały gwóźdź.
Wyjąłem ten gwóźdź.
A potem kazałem mu pożyczyć aparat od człowieka, którego nazwiska nigdy nie widziałem na oczy. Na bloczku recept zapisałem mu adres agencji reklamowej, o której również nigdy nie słyszałem. Kazałem mu sfotografować kilkanaście różnych przedmiotów, podając rozmaite parametry i właściwie nie rozumiejąc ani słowa z tego, co mówię. Kompletnie nie znam się na fotografii.
Kiedy wyszedł, na fotelu, na którym siedział, pozostały słabo widoczne, wijące się jak ośmiornice stwory, blednące z każdą chwilą niczym prześwietlana klisza.
Leżałem na stole pokrytym śliskim tworzywem, wstrętnym w dotyku jak skóra jakiegoś morskiego stwora. Komora tomografu wydawała z siebie rytmiczne trzaski, lśniące niczym wole oczy obiektywy umocowane w ruchomych pierścieniach obracały się z wizgiem wokół mojej głowy, stół przesuwał się, jakby to całe urządzenie miało strawić mnie i wydalić na tamten świat. Śmierdziało spirytusem i gorącym plastikiem, a także elektrycznością.
Czarnocki siedział przy komputerze, pukając się w siekacze gumką na końcu ołówka, a ja czekałem, kiedy powie, ile zostało mi życia. Na ekranie pulsowały jakieś pomarańczowe i zielone plamy, z których miał to wyczytać. Cała sekwencja tych plam wykwitała w słabym zarysie mojej czaszki i znikała, a potem pojawiała się od początku i tak bez końca.
– Nic – powiedział. – Kompletnie nic tu nie ma.
– Co: nic? Nie mam mózgu, czy jak?
– Chcę powiedzieć, że jesteś zdrowy jak byk. Ciśnienie płynu rdzeniowego też masz OK. Cokolwiek ci jest, to w parani twoich kumpli po fachu. Ja tu nie mam nic do roboty. Może byś się wybrał do psychologa?
– Zabawne jak cholera – warknąłem, plącząc się w rękawach koszuli. – Ty się bawisz, a ja mam urojenia. Co gorsza, w pracy. Pokrzywdzę pacjentów.
– Na tym, zdaje się, polega twoja praca, nie?
– A idźże w kibiny mać.
Wyszedłem w straszny listopadowy dzień o barwie ołowiu. Nie miałem raka mózgu, ale także nadal nie znałem odpowiedzi.
Najlepiej myśli mi się w wannie. Wiem: teraz masowo wyrzuca się wanny i wstawia kabiny prysznicowe, żeby zostawało więcej czasu na pracę i obowiązki rodzinne. Leżenie w gorącej wodzie przez pół godziny jest nie do pogodzenia z „aktywnym trybem życia”. Jednak wydaje mi się, że gdyby ocalało więcej wanien, to miałbym mniej pacjentów. Ja kocham wannę.
Leżałem w pachnącej cedrem pianie i usiłowałem zebrać myśli. Mój świat stanął na głowie od chwili, kiedy spotkałem tamtego dziwnego klienta, który czuł, że jest nie na swoim miejscu i widywał cuda. Wydawał się uporządkowanym facetem, ale charakter jego problemów wskazywał najsilniej na jakieś ukryte poczucie winy. Wyjąwszy zwidy, które ewidentnie sugerowały jakiś grubszy kaliber.
Od tamtego czwartku sam zacząłem miewać halucynacje. Najpierw ten kameleon, potem dziewczyna w klubie, wreszcie, co było najgorsze – moi klienci. Nie stawiałem diagnozy, nie próbowałem ich wspierać ani wysłuchiwać, tylko dawałem im straszne, absurdalne rady, a oni wyglądali na zachwyconych. A przynajmniej na wyleczonych. I to było najstraszniejsze. Gdyby ktoś wyszedł oburzony albo zrobił aferę, miałbym kłopoty, ale przynajmniej wiedziałbym, co się dzieje. Zamiast tego, powodowany jakimiś dziwacznymi impulsami, kazałem ludziom zmieniać pracę, żenić się albo rozwodzić, wyganiałem im z umysłów demony, a oni wychodzili twierdząc, że dokonałem w ich życiu cudu. Wychodzili zdrowi albo przynajmniej tak uważali.
Leżałem w wannie i nie wiedziałem, co z tym wszystkim zrobić. Czarnocki miał rację: potrzebowałem psychologa, a jeszcze lepiej psychiatry. Wszechwiedzącego siwego mądrali w fartuchu, z blistrem maleńkich niebieskich pigułek na podorędziu.
Gdzieś daleko w mieszkaniu słabo słychać było ciężkie, mosiężne postukiwanie kameleona. Zignorowałem je. Wyjąłem z kubka szczoteczkę, wycisnąłem na nią trochę pasty i z powrotem zapadłem w pachnące cedrem pieniste zaspy.
Plamka światła, którą zobaczyłem pośrodku sufitu, wyglądała jak miniaturowe słoneczko. Wlepiłem w nią wzrok, nie przerywając mycia zębów. Plamka, przypominająca odblask słońca, mimo że za oknem było czarno jak w głowie taliba, nagle powiększyła się na pół sufitu; lejący się z niej blask wypełnił się pływającymi swobodnie iskierkami, spływającymi ku podłogowej terakocie i frotowemu dywanikowi niczym świetlista kurtyna. Tkwiłem tępo w wannie, z ustami pełnymi miętowej piany i szczoteczką wepchniętą pod policzek. Mój świat stanowczo wymagał uporządkowania.
Świetlisty snop stał pośrodku łazienki, a ja leżałem w wannie, równie daleki od paniki jak od jakiejkolwiek rozumnej reakcji. Po prostu gapiłem się przed siebie w kompletnym osłupieniu, ściskając w dłoni szczoteczkę.
Słup światła stojący pośrodku mojej łazienki znikł nagle, odsłaniając sylwetkę ogromnego mężczyzny w matowych jak okopcona blacha ciemnych okularach i konserwatywnym garniturze. Miał bardzo pociągłą, chudą twarz o jakimś przepełnionym brutalnością dzikim wyrazie. Za jego plecami słabo mżyło jeszcze nieludzkie światło, układające się w obraz uniesionych olbrzymich skrzydeł o rozpiętości chyba ze czterech metrów. Wyraźnie widziałem te utkane ze światła skrzydła, częściowo wnikające w ścianę; każde pióro było jak ostrze świetlnego bagnetu. Znikały powoli, przejrzyste i świetliste niczym hologram. Wyglądający jak agent FBI dryblas stojący w rozkroku pośrodku łazienki wydawał się jak najbardziej realny, ale oczywiście nie mogło go tam być. Tego było już za wiele. Bardzo spokojnie postanowiłem zadzwonić na pogotowie.
– Widziałeś dość? – zapytał nagle. Jego głos brzmiał dziko, jakby wypełniała go niepohamowana furia.
Nie odpowiedziałem. Szczerze mówiąc, nie bardzo pamiętałem o oddychaniu.
– Zaprawdę, powiadam ci: wstań! – zagrzmiał potwór i skinął lekko dłonią. Coś w jednej sekundzie szarpnęło mnie do pionu. Woda chlusnęła na wszystkie strony. Stałem goły, ociekając wodą i mydlinami o zapachu cedru, i zadzierając głowę usiłowałem spojrzeć w jego przesłonięte czarnymi, owadzimi szkłami oczy. Machinalnie sięgnąłem po ręcznik. Wyglądał jak ochroniarz z BORu, pojawił się jak duch, ale w kocich, sprężystych ruchach, jakimi wyrzucił mnie z wanny i pognał korytarzem, było coś militarnego.