Uczucie w pierwszej chwili było takie jak wtedy, gdy na środku Kalahari spotkał twarzą w twarz swoją nemezis, jak wtedy, gdy kilka przeznaczonych na jego śmiertelną koszulę opon rąbnęło z łomotem o rudy piach pustyni. Jak wtedy, gdy w Sarajewie stał się osobistym celem serbskiego snajpera. Jak wtedy, nad Kongo, gdy nagle stanął silnik przedpotopowej cessny i samolocik zaczął zsuwać się po powietrznym zboczu prosto w wodospad Kirinyaga. To jest jak chluśnięcie wrzątkiem w twarz, lód we wnętrznościach i cierpnąca nagle skóra. To jest ta chwila, gdy rozum już wie, a dusza jeszcze wciąż ma nadzieję. Chwila, gdy lekarz nie chce już z tobą rozmawiać, chce natomiast rozmawiać z twoją żoną, bo przestałeś już być człowiekiem. Stałeś się mięsem na stole operacyjnym, które patroszy się, faszeruje odczynnikami, przewozi jak pakunek. Mięso nie ma prawa do godności ani do życia. Ma leżeć na swojej półce i biernie czekać na następny zabieg. Wydało mu się, że powinien usłyszeć drwiący syk dalekiego, zuluskiego demona, który teraz wydawał się odległy i nieskończenie egzotyczny. Śmierć z ręki przedstawicieli zbuntowanego bantustanu albo od kuli snajpera wydała się nagle pociągająca, ale było za późno. Został szpitalnym mięsem. Przedmiotem ciężkiej, niewdzięcznej pracy pielęgniarek.
– Wolałbym, żeby pan najpierw rozmawiał ze mną. Jestem dorosły.
– Na razie nie ma jeszcze nic pewnego…
– Mojej żonie miał pan coś do powiedzenia, profesorze. Płacę panu dość, żeby usłyszeć parę szczerych słów.
– No, tak… Oczywiście, to jeszcze nic pewnego, ale ma pan bardzo wysoki opad, ponad dziewięćdziesiąt, opuchnięte węzły chłonne, ciągły stan podgorączkowy, suchy kaszel, odpluwa pan krwią, silne bóle, no i rentgen, i tomograf… Słowem, nie ma pan żadnej afrykańskiej choroby. Wykluczyliśmy AIDS, Ebolę, posocznicę, Marburg, dżumę i inne. Obawiam się, że ma pan nowotwór płuc. Wszystko wskazuje na to, że nieoperowalny. Przykro mi.
Przykro mu. Pewnie. Jemu jest przykro, a ja umieram. Umieram. Nie chciałem umrzeć na pustyni, więc umrę w szpitalnym łóżku, odarty z godności, nagi, obesrany i skowyczący z bólu. Możecie sobie wsadzić wszystkich najlepszych specjalistów w dupę. Rak płuc to wyrok i doskonale o tym wiecie. Boże, moje płuca gniją. Śmierć.
Dalej było jak w podręczniku. Najpierw bunt. Wściekła awantura z Bogiem, piana na ustach, histeria. Narkotyki uśmierzające ból. Wódka. Potem rozpacz. Czarne, cuchnące grobem dni pełne łez, bólu i rozdzierającego smutku. Ciągnące się w nieskończoność, rozdarte gdzieś pomiędzy ucieczką a kolejnymi, bolesnymi i obrzydliwymi zabiegami. Potem obojętność i głucha, depresyjna bezradność. A potem nie mógł już dłużej uciekać przed szpitalem.
Rzeczywiście został mięsem. Gapił się z rezygnacją w sufit, słuchając kroków na korytarzu, bezcenne, ostatnie dni uciekały mu w nieznośnie rozwlekłych godzinach pomiędzy atakami wściekłego bólu, które zamieniały go w kąsające zwierzę. Odwiedziny były potworne, niczym jakaś rozciągnięta w nieskończoność stypa. Rodzice robili mu wyrzuty, że palił, i polecali wciąż nowych znajomych lekarzy. Dzieci nudziły się i wygłupiały. Były chodzącą esencją życia i na ich widok krwawiło mu serce Jola była śliczna jak nigdy, chciało mu się wyć na jej widok. Chodziła po świecie i była człowiekiem. On był mięsem. Bez prawa do seksu, bez prawa do miłości i życia. Umierał. Umieranie było nudne i bolesne. Nie mógł nawet oglądać telewizji, bo absolutnie wszystko, co pokazywała, będzie żyło i trwało nadal, kiedy jego już nie będzie. Wolał już udawać, że cały świat odejdzie razem z nim.
Stopniowo stał się zombie. Chodzącym, żywym trupem. Przypominał szkielet. Cuchnął trupem. Rozpadał się. Po korytarzu chodził tak samo jak inne żywe trupy, tocząc stojak z kroplówką, ostrożnie, jakby obawiał się, że przegniłe kawałki ciała odpadną mu od kości.
Szpitalna noc była najgorsza. Zwłaszcza w zwykłym miejskim szpitalu, do którego przenieśli go pod opiekę kolejnej medycznej sławy. Bardziej przydałby mu się dobry balsamiarz. W tym nowym szpitalu wszystko było stare, brzydkie i zniszczone. Ściany, łóżka, talerze, kafelki i pielęgniarki. Leżał na zapadniętym pikowanym materacu pokrytym plastikową folią, która odparzała mu skórę, i patrzył przez namiot tlenowy na tłustą plamę na ścianie. W nosie miał kroplówkę, drugą w przedramieniu, cewnik zwisający z penisa i czujniki przylepione brudnym plastrem do zapadniętej klatki piersiowej. Już nawet nie oddychał jak człowiek. Leżał w półmroku, sine światło jarzeniówek z korytarza padało mu na twarz, przez grubą folię namiotu słuchał elektronicznego pikania własnego organizmu i wzbudzającego echa pod sufitem chóralnego chichotu pielęgniarek. Nienawidził ich. Traktowały go jak przedmiot albo jak niedorozwiniętego. Upokarzały przy każdej okazji. Każde mycie i defekacja były koszmarem. Był mięsem. Patrzył na tłustą plamę na ścianie.
Plama była duża, rozgałęziona i okazała. Z rozmazanymi zaciekami i kroplami. Żółtobrązowa, na brudnożółtej ścianie. Była to najważniejsza plama na świecie, ponieważ stanowiła jego jedyny widok i zarazem był to ostatni widok, jaki zobaczy i zabierze pod powiekami na tamten świat. Czasem wyglądała jak drzewo, pokryte liśćmi, powykręcane i karłowate, świetne drzewo na szubienicę, rosnące na jakimś ponurym odludziu. Kiedy indziej przypominała galopującego konia z rozwianą grzywą, z szaleństwem w oczach i z agonalnie wyszczerzonymi zębami. Po kilkunastu dniach plama, jak to zwykle bywa z plamami, jeśli wpatruje się w nie zbyt długo, pokazała twarz.
Prawie każda plama, przypadkowy układ liści, światła i cienia, ukrywa twarz. Twarze z profilu, twarze o rysach wymalowanych głębokim cieniem, jak na przekontrastowanym zdjęciu, twarze szydercze, twarze groteskowe, twarze karykaturalne. Tak funkcjonuje mózg. Jest tak zaprogramowany na rozpoznawanie twarzy, że niechybnie rozpoznaje w każdym przypadkowym kształcie, jeżeli nie ma innych bodźców. Mózg Zięby nie miał.
Twarz jego plamy była wyjątkowo paskudna. Lisia, chytra i wredna. Włosy zaczesane do tyłu i nabłyszczone brylantyną. Mężczyzna w nieokreślonym wieku, raczej młody, w typie alfonsa. Owalne, czarne okularki, usta jak ślad cięcia brzytwą, rozciągnięte w szyderczym uśmiechu. Twarz nosiła znamiona psychopatycznego okrucieństwa. Patrzyli na siebie godzinami przez gruby plastik namiotu tlenowego i Zięba zaczął go nienawidzić z całych sił…
Był zupełnie pewien, że nie jest to twarz, którą chciałby zabrać ze sobą na tamten świat, razem z konającym koniem i schnącym drzewem, ale nie miał wyjścia. Mężczyzna patrzył pogardliwie ze ściany na jego rozwlekłą agonię i uśmiechał się z pogardliwą wyższością, zabarwioną satysfakcją. Bolesna, niekończąca się szpitalna noc płynęła w ciszy, przerywanej tylko kaszlem, chrapaniem i popiskiwaniem aparatury. Pielęgniarki pochlały się albo po prostu poszły spać i nareszcie ucichły. Ból też przycichł i byłoby prawie znośnie, gdyby nie hipnotyczny wzrok ucieszonego złośliwie skurwiela na ścianie.
Chciał odwrócić oczy, mimo iż wiedział, że może zobaczyć tylko poobijaną blaszaną szafkę i szklankę z cienką herbatą. Wszystko było lepsze od tego spojrzenia. Chciał patrzeć na cokolwiek innego, ale nie mógł. Usiłował zobaczyć konia albo drzewo i też nie mógł. Usiłował przywołać przed oczy płonące królewskimi barwami pejzaże Afryki albo kryształowe wieże Tokio, ale to wszystko gdzieś przepadło, zrobiło się nierealne, szare i sypkie jak popiół. Człowiek na ścianie był coraz wyrazistszy, impresjonistyczny portret zmienił się w zdjęcie, a wizerunek rósł, potężniał i pulsował hipnotycznie wśród mieniącej się mgły, która wypełniła wszystko inne. Zięba leżał bezsilnie, zaciskając suche jak gałęzie pięści i patrzył. Nawet nie zauważył, jak świat zmienił się wokół niego. Zmiana nadeszła płynnie i powoli, niczym kiełkowanie trawy, jak ruch ziarenek piasku w klepsydrze.
To był nadal ten sam szpitalny pokój, sprzęty były te same, parawan zawieszony na poobijanych rurkach, którym oddziela się żywe trupy od świata żywych, szafka ze szklanką herbaty, stojak z monitorami, ściana z plamą. Ale wszystko wyglądało inaczej, jakby widział tylko odbicie przedmiotów w jakimś bliźniaczym, martwym świecie, gdzie przebywa tylko mroczna strona wszystkiego. Twarz ze ściany królowała nad tym wszystkim, jaśniejąc niczym cudowne objawienie z piekła rodem.