A potem twarz zrobiła się przestrzenna, niczym płaskorzeźba. Zięba szarpnął się na łóżku, a monitor odpowiedział nagłą kakofonią popiskiwań, rysując na ekranach zębate, alarmowe linie. Pojawił się nos, ostry jak płetwa rekina, pokryty łuszczącym się tynkiem, ale realny, z zawiniętymi skrzydełkami niczym rozdęte końskie chrapy, wąskie usta przecięły pociągłą twarz, złośliwy uśmieszek stał się jeszcze gorszy. Potem ze ściany wychynęła spiczasta grdyka, tynk wybrzuszył się, obrysowując tors, barki, ręce i nogi obute w szpiczaste buty.
Zięba leżał oniemiały z przerażenia, nie mogąc się poruszyć, wrzasnąć, uciec ani zemdleć. Niewiarygodne, ale nawet człowieka, który został już skazany i który już zrozumiał, że jedynym, co go jeszcze spotka w życiu, jest agonia i śmierć, można doprowadzić do takiego przerażenia, że nie będzie mógł wytrzymać we własnym ciele. Jego nemezis nadal wynurzała się ze ściany, przebijając ciałem tynk i farbę niczym powierzchnię wody, a Zięba ze wszystkich sił usiłował zemdleć. Albo przynajmniej umrzeć, jeżeli nie można inaczej. Po raz pierwszy śmierć wydała mu się stosunkowo najbezpieczniejszym wyjściem. Okazało się, że może go czekać coś znacznie gorszego.
Człowiek Ze Ściany wyłonił się w całej okazałości. Zięba, dygocąc malarycznie, uczynił heroiczny wysiłek usiłując wstać, po czym rozkaszlał się bolesnym, świszczącym kaszlem, który powalił go z powrotem na przepoconą poduszkę.
Tamten postąpił ze stukotem obcasów i stanął nad nim, po czym jednym ruchem zdarł z niego namiot tlenowy.
– No i jak się dziś czujemy? – zapytał. W tym momencie Zięba zdecydowanie powinien zemdleć, ale nie wiedział jak. Człowiek Ze Ściany rzucił na ziemię namiot tlenowy, zamieniony w strzęp bezużytecznego grubego plastiku; sztuczne płuco zachłysnęło się spazmatycznym oddechem, tlen syczał jadowicie, napełniając powietrze metalicznym zapachem. Wskaźniki rozwyły się elektronicznym alarmem. Zięba podrygiwał na łóżku, kaszląc i dusząc się, a Człowiek Ze Ściany przechadzał się po pokoju niczym makabryczna karykatura lekarza. Nawet miał na sobie brudny, biały kitel, jakby przyszedł w odwiedziny albo na obchód. Zdarł z oparcia łóżka kartę chorobową i przestudiował ją, cmokając z uznaniem, a potem podniósł wzrok na siniejącego Ziębę.
– Prześliczne – powiedział. – Uwielbiam szpitale i dobrze pomyślane choroby. A to – pomachał blaszaną ramką z wpiętymi kartkami – jest majstersztyk. Taka genetyczna bomba zegarowa. – Przysiadł na łóżku Zięby i tchnął mu prosto w twarz trupim odorem. – Zżera cię od środka i jest wpisana w strukturę każdej komórki. Rozprzestrzenia się jak pożar albo jak szaleństwo. Szaleństwo też jest wspaniałe. Cóż to, dusimy się? – Wyciągnął do Zięby szponiastą, chudą dłoń, zgarnął w wiązkę wszystkie przewody i wyszarpnął je naraz. Monitor zaniósł się spazmatycznym piskiem. Człowiek Ze Ściany wstał i zdzielił go pięścią. Aparat zamilkł. Zięba wyprężył się i znieruchomiał.
– No, nie – powiedział z niesmakiem Człowiek Ze Ściany. – Jeszcze nie skończyliśmy rozmowy, poza tym przyszedłem po ciebie, więc nie wyjdziesz chyba tak sam, bez pożegnania. Tak się nie traktuje gości.
Przycisnął dwa palce do ust, jakby chciał pobłogosławić, po czym nagle zwinął usta w pogardliwym grymasie i plasnął Ziębę tymi palcami w czoło. Chory szarpnął się niczym porażony prądem i usiadł gwałtownie na łóżku. Przez chwilę oddychał ciężko, przycisnąwszy dłoń do mostka, po czym nagle znieruchomiał. Jego oddech stał się wolniejszy i jakby ostrożny. Zniekształcona chorobą twarz przybrała wyraz niedowierzania.
– Mam sprawę – wyjaśnił Człowiek Ze Ściany. – I wolałbym, żebyś nie przeszkadzał w rozmowie tym swoim rozsypującym się organizmem. Jak się oddycha?
– Kim… – wyrzęził słabo Zięba.
– To nie jest moja pierwsza taka rozmowa, więc nie będę odpowiadał na banalne pytania. Nie jesteśmy w kinie.
– Przekręcił się nagle na łóżku, przerzucając nad Ziębą chudą nogę, kowbojski trzewik błysnął okuciem i łuskowatą wężową skórą, po czym siadł mu na klatce piersiowej i chwycił za gardło.
– To jest zaszczyt rozmawiać ze mną, ty durny kutasie – syknął Człowiek Ze Ściany. – Rzadko się do tego zniżam, żeby rozmawiać z Niskim gatunkiem. Znam wszystkie twoje pytania i odpowiedzi, dlatego to jest takie nudne.
– Oblizał lubieżnie wargi i zachichotał. Jego twarz z bliska wydawała się zupełnie realna, widać było drobne włoski na policzkach, nie miał normalnego zarostu i właściwie wyglądał trochę jak dziewczyna. Hermafrodytyczny, szalony demon ze ściany. Zupełnie jakby słyszał myśli Zięby, ściągnął okulary, ukazując czarne jak węgiel tęczówki i lśniące oślepiająco, prawie fioletowe od bieli białka. Poprawił włosy i spojrzał zalotnie, wszystko wystudiowanymi, damskimi ruchami.
– A teraz posłuchaj. Wszystko toczy się według planu. Jest wymyślone genialnie i zaplanowane. Ten świat jest stuprocentowo materialistyczny, rozumiesz? Nauka i statystyka. Poza tym nic. Nic, rozumiesz? Żadnej nadziei. To, czego nie rozumiesz albo co się nie zdarza statystycznie, nie istnieje, gnojku! Medycyna, fizyka, matematyka i statystyka. Tego się masz trzymać, ogolony pawianie! To jest twój świat! To, czego nie ma, jest moje! Taki był układ od zawsze i nie będziesz tego zmieniał. Nie ma cudów, nie ma piekła, nie ma nieba, nie ma mnie, a przede wszystkim nie ma żadnych pieprzonych, magicznych Kart. Ani żadnego, cholernego, mistycznego przywracania równowagi. Nie ma. Jeżeli ci nie idzie, to wyłącznie dlatego, że jesteś pieprzonym nieudacznikiem. Zerem. Kalekim psychologicznie tworem. Mierzwą. Detrytusem. Nie umiesz zarabiać szmalu, więc nie będziesz go miał. – Ścisnął policzki Zięby w dzióbek i potrząsnął. – Nie zasługujesz na niego, jasne? Nie umiesz, więc zdychasz – tak mówią nauki przyrodnicze. Gnijące resztki mają opadać na dno i tworzyć muł. Żaden gnój nie będzie mi się pchał pod prąd przemiany materii, wymachując pieprzonymi cudami.
– Jesteś pieprzoną halucynacją – powiedział Zięba słabym, wyschniętym głosem niczym szelest liści pod nogami listopadowych żałobników.
– Nareszcie – ucieszył się Człowiek Ze Ściany. – Zaczynasz łapać, o co chodzi. Daj mi Kartę i świat wróci na swoje miejsce. Halucynacje pozostaną halucynacjami, cuda wrócą do bajek i – parsknął – Biblii. Możesz nawet jeszcze pożyć. Zakończmy tę scenę i pozwólmy jej zostać koszmarem, który zblednie rano. No, dawaj Kartę i przejdźmy do „A rano okazało się, że to wszystko było tylko złym snem”. No i jak?
– Apage satanas – jęknął Zięba. – Ego te exorciso…
O, żesz ty w dupę… – zdenerwował się Człowiek Ze Ściany. – Za kogo ty się uważasz? Za księdza Cebulę? Nie będziemy w ten sposób rozmawiali! Jeszcze raz. – Zlazł z Zięby, chwycił go garścią za przepoconą bluzę od piżamy i szarpnięciem postawił na nogi. Chory rozkrzyżował odruchowo ręce, przekonany, że za chwilę poleci bezwładnie na szare szpitalne linoleum, ale zdołał utrzymać się w pionie, pomimo mięknących gwałtownie kolan. Jakoś nic go nie bolało i pozostawał dziwnie spokojny – zupełnie jakby dostał solidną porcję trankwilizatora. Wszystko wydawało mu się jakieś odległe, banalne i nie budzące emocji. Rozmawiał z demonem, a może z diabłem, a może po prostu miał halucynacje – i co z tego? A bo to mało dziwnych rzeczy na świecie?
Człowiek Ze Ściany przycisnął kciuk do jego czoła i wydawało się, że to z tego kciuka płynęła cała obojętność na otaczający go koszmar, i cała siła, która utrzymywała go na nogach. Kciuk był twardy, suchy i zimny niczym martwa jaszczurka.
– Zaczynamy od początku – powiedział Człowiek Ze Ściany. – Czy ja jestem?
– Nie – powiedział obojętnie Zięba. Nagły paroksyzm doskonale znanego bólu zwinął go w ułamku sekundy w kłębek wyjącego cierpienia. Rozległ się trzask i pomiędzy jego czołem a przyciśniętym do niego kciukiem rozkwitł nagle krzaczasty rozbłysk fioletowego wyładowania, który cisnął Ziębę plecami o ścianę. Runął na podłogę, rozbijając sobie policzek o poręcz łóżka. Jakiś aparat spadł ze stelaża, z pustym, blaszanym łomotem obudowy.