Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przestał bredzić o swojej kamerze, rozepchnął stojących z boku i skoczył na stojącego najbliżej partyzanta, chwytając za lufę jego stare uzi z dorobioną drewnianą kolbą. Tamten wrzasnął coś piskliwie, śmiertelnie zaskoczony, i szarpnął się rozpaczliwie. Orzechowski uczepił się uzi i jego kurtki niczym zbawczej burty na środku Atlantyku. Czarny próbował uderzyć kamerzystę kolbą, potem kopnąć go kolanem w podbrzusze, ale był na to za lekki i za chudy. Przez chwilę szarpali się jak dzieci wyrywające sobie zabawkę, a potem dowódca wyjął pistolet i podszedł do nich, zamierzając przyłożyć Polakowi spluwę do głowy i zakończyć tę niesmaczną scenę jednym strzałem, jednak Orzechowski złapał równowagę i zakręcił partyzantem, osłaniając się nim od dowódcy i jego pistoletu. Pozostali bojówkarze wrzeszczeli opętańczo wymachując karabinami, ale nikt nie mógł znaleźć pozycji do czystego strzału. Upłynęło kilkanaście sekund idiotycznej, patowej sytuacji, wreszcie któryś z partyzantów zaszedł Orzechowskiego od tyłu i zdzielił kolbą w bok głowy.

Czarni nie przestawali wrzeszczeć. Była to zwyczajna, chaotyczna awantura bez ładu i składu. Orzechowski zwalił się na ziemię, ale zaraz podciągnął nogi i wstał. Chwiejnie, z pływającymi na wszystkie strony oczami i strumieniem krwi toczącym się po policzku, ale wstał. Wcale nie jest tak łatwo pozbawić człowieka przytomności. Nie tak, jak pokazują na filmach.

Zięba dygotał. Trząsł się jak osika, latały mu zęby, dygotały kolana i absolutnie nie mógł nad tym zapanować. O takim strachu mówi się „zwierzęcy”, ale chyba tylko ludzie mogą bać się aż tak. To był inny strach niż ten, który kiedyś drążył go na co dzień. Dziki, niezrozumiały, sięgający jakichś prastarych instynktów. Bał się tym bardziej, że wiedział, iż musi ruszyć się z miejsca i zrobić coś, bo tylko on może to przerwać. Ruszy się z miejsca i wtedy go zastrzelą. Jeżeli natomiast zrobi to, na co ma największą ochotę, zwinie się w kłębek i zemdleje albo ucieknie w katatonię, wtedy ich spalą… Dla rozrywki. Wcale nie w jakiejś wielkiej wojnie, nie z jakichś ważkich powodów, tylko po prostu z nudów. W imię Umoya Omube, dla którego nawet śmierć była niska, przyziemna, przypadkowa i głupia. Musi podejść… Nie ma się nad czym zastanawiać, bo wtedy się nie zdecyduje. Jak przed skokiem do lodowatej wody. Cztery, trzy, dwa, jeden… już.

Sekundy rozciągnęły się pomiędzy przerażonymi, głuchymi uderzeniami serca, które brzmiały w jego uszach niczym pogrzebowy dzwon. Przełamał dygocące, sztywne mięśnie i postąpił krok naprzód. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, byli zajęci Orzechowskim, który znowu leżał na ziemi. Zięba ostrożnie podniósł nogę i przestąpił nad leżącym nadal bez czucia Krzyckim. Z uchylonych ust dźwiękowca wyciekła odrobina śliny i wsiąkła ciemną plamką w pustynny pył obok policzka. Zięba zrobił następny krok. Przecisnął się pomiędzy stojącymi bezradnie kolegami i wyszedł na pustą przestrzeń, pomiędzy jeńcami a rozkrzyczanym kręgiem napastników, zalaną ostrym blaskiem samochodowych reflektorów.

Dostrzegli go. Krzyk, niezrozumiały, w baniu. Ostrzeżenie albo rozkaz. Jeszcze jeden krok. Trzask suwadła. Podwójny, metaliczny klekot naboju wjeżdżającego do komory nabojowej. Uniwersalne, ostatnie ostrzeżenie, zrozumiałe ponad wszystkimi językami. Zignorował je, wyraźnie widząc, jak ogarnia go hucząca ciemność. Pozostało mu tylko centrum pola widzenia, odrobina światła, gdzie widniała twarz przywódcy. Ciemnobrązowa, błyszcząca od potu, z upiornie jasnymi białkami, czarny, szczeciniasty zarost, zupełnie inny niż u białych, otaczał mu usta i kłębił się niczym ostry mech na podbródku. Drobne kropelki potu zatrzymywały się w tym zaroście i lśniły jak kryształki. Rozdęte wściekle szerokie nozdrza nadawały mu wyraz niepohamowanej furii. Jeszcze jeden krok. Zaraz umrę. Teraz sięgnąć do kieszeni. Bardzo powoli, żeby nie wywołać gwałtownej reakcji. Nagłego gradu gorących, twardych pocisków, które w sekundę zamienią go w rąbankę. Nie było potrzeby. Zaczął unosić oporną drewnianą rękę do kieszeni koszuli, kiedy poczuł delikatny, pojawiający się stopniowo nacisk na spocone wnętrze dłoni ostrą, sztywną krawędź Karty. Dowódca wrzeszczał, plując śliną, a Zięba wyciągnął Kartę w jego stronę. Prosto pod oczy.

Murzyn nie zareagował. Pchnął Ziębę w ramię, odrzucając go do tyłu i wyrwał mu Kartę z dłoni. Nie patrzył na nią.

NIE PATRZYŁ NA NIĄ!

Musiał na nią spojrzeć, ale w ogóle go nie interesowała. Podniósł pistolet, poobijanego webleya, pamiętającego jeszcze Tobruk, i przytknął Ziębie lufę do czoła. Na samym środku. Trzask bezpiecznika zabrzmiał ogłuszająco, jak odgłos złamanej kości.

A potem ciekawość zwyciężyła i mężczyzna spojrzał na trzymany w dłoni kawałek plastiku. Przelotnie, jednym okiem. Wystarczyło. Zimny, parząco metaliczny nacisk lufy ustąpił. Bandyta zamrugał oczami i lekko rzucił głową, jakby raziło go światło. A potem wlepił wzrok w rysunek, nachylając kartę w różne strony.

– Płacę ci – powiedział Zięba po polsku, z trudem zmuszając skurczone i wyschnięte gardło do wysiłku. Krew waliła mu w tętnicach szyjnych z taką siłą, jakby połknął własne serce. – Zabierz nas do oazy. No Afrikaans. Bolando. Polonia - improwizował z wysiłkiem, uśmiechając się, jakby miał na twarzy glinianą maskę. – Fuck apartheid.

Murzyn bezradnie opuścił rękę z pistoletem. Spoglądał to na Ziębę, to na Kartę, z uniesionymi brwiami i zmarszczonym czołem, na którym malował się ciężki umysłowy wysiłek.

– Poland? - Spojrzał na Kartę, najwyraźniej usiłując zebrać myśli. – Walesa? Walesa good, Walesa – Mandela.

– Yes - wyjąkał Zięba ogłupiałym tonem. Też coś. Murzyn schował webleya do kabury, następnie jakoś niepewnie oddał Ziębie Kartę i nagle trzepnął go po przyjacielsku w ramię.

Zięba nie widział już, jak szef wrzeszczy do swoich ludzi, pokazując na zdezorientowaną ekipę stojącą z podniesionymi rękami, ani jak Murzyni nagle opuszczają broń i śmiejąc się podnoszą z ziemi zmaltretowanego kamerzystę, otrzepując go z pyłu oblepiającego ubranie. Zemdlał.

– Miał ptasią twarz? – zapytał Stefan.

– Albo maskę, czy jakiś rysunek na twarzy. Nie jestem pewien. Było ciemno. Wyglądał potwornie. Siedział na kamieniu, a właściwie kucał, jakoś tak dziwnie. Mówił do mnie po polsku.

– Biały?

– Chyba nie. Trudno powiedzieć, mówiłem ci – nie widziałem dokładnie, ale raczej wyglądał na czarnego, o ile w ogóle był człowiekiem.

– A kim?

– Nie wiem. Strzeliłem do niego, a wtedy zniknął.

– Gdybyś strzelił sekundę wcześniej, trafiłbyś tego czarnego Janosika w sam środek twarzy. Akurat zjechali z wydmy i odstrzeliłeś im tylko reflektor z dachu. Wtedy sto kart by nie pomogło.

Jezu, i tak mieliśmy farta. Mogli nas spalić. – Krzycki nie słyszał dokładnie, o czym mówili, gęsty od piachu pustynny wiatr zagłuszał wszystko. Landrover kołysał się na holu za półciężarówką niedoszłych oprawców i toczył w stronę oazy Sitachwe. Dźwiękowiec pochylił się w stronę Stefana i Zięby siedzących z przodu. Wszystkim trzęsły się ręce i czuli się słabi jak niemowlęta, więc Krzycki nie zwrócił uwagi, że nikt nie podtrzymuje rozmowy. Odreagowywał słownym katarem; to o farcie i spaleniu mówił już siedemnasty raz. Zięba milczał, bo przeczuwał najgorsze. Umoya Omube przegrał potyczkę, ale wojna trwała. Co dalej? Meteoryt? Piorun z jasnego nieba? Katastrofa samolotu? Czekało go teraz życie z ręką na kaburze, sprawdzanie każdego krzesła i zaglądanie w każdy ciemny kąt. To nic. Głupstwo w porównaniu z życiem, które toczył, kiedy jeszcze był zablokowany. A może krokodyl? Dziurawa łódka?

Nie wydarzyło się nic z tych rzeczy.

– Oczywiście, musimy jeszcze przeprowadzić kilka badań – powiedział doktor równym, nienaturalnie spokojnym głosem. Wszystko w porządku, jesteś w bardzo dobrych rękach, pan profesor jest najlepszym specjalistą, a to jest bardzo droga, prywatna klinika. – Jednak chciałbym rozmawiać z pańską żoną.

14
{"b":"100628","o":1}