Zięba przez cały czas mocował się z zamkiem karabinu, usiłując usunąć zgięty nabój. Wściekłość zwyciężyła przerażenie. Nareszcie miał wroga. Istotę, która spieprzyła mu życie. Jeden strzał. Z takiej odległości wystarczy. Umoya Umoyą, a nabój 0.30 winchestera, swoją drogą. Mężczyzna wstał wolnym, płynnym ruchem, jakby kucał na równym gruncie a nie na spiczastym kamieniu. Wstał, powoli rozkładając ręce. Wstał, podnosząc głowę. Cień kapelusza ześlizgnął się z jego twarzy, odsłaniając małe zniekształcone usta i nos przypominający haczykowaty dziób. Jego twarz wyglądała tak obco i strasznie, że w pierwszej pełnej popłochu chwili nie mógł jej rozpoznać jako ludzkiej. Małe żółte oczy z dziwacznymi źrenicami przypominały oczy sowy. Białej sowy, z ludzką twarzą.
– No i jak? – zapytał Umoya Omube; jego usta były samą drapieżnością. Jego oczy były hipnotyzujące, jak lufy dwururki. Wszystko będzie dobrze, tylko oddaj Kartę. Oddaj Kartę, a te straszne oczy odejdą, oddaj Kartę, a Umoya Omube zostawi cię w spokoju. Oddaj Kartę, a nie będziesz musiał umierać w męczarniach, oddaj Kartę i wracaj do swojego marnego życia, wracaj do biura.
– Nie! – ryknął Zięba strasznym głosem i z nadludzką siłą szarpnął zamek. Zgnieciony nabój wykoziołkował przez okno wyrzutowe, a na jego miejsce gładko wjechał następny.
– Wybrałeś – zaświergotał mężczyzna, odwrócił się plecami i odszedł. Pieprzyć westerny i te wszystkie nie – strzela – się – w – plecy. Zięba poderwał ciężką kolbę do ramienia i pociągnął za spust. Ruger huknął ogłuszająco, a widziany przez rozbłysk pomarańczowego ognia Umoya Omube rozłożył szeroko ramiona i rozleciał się nagle bezładną chmurą czarnych strzępów, stadem małych ptaków, które znikły pośród pustynnej nocy.
W dali, tam gdzie wystrzelił, zapłonęły światła samochodu. Potężny prawy reflektor i kilka umieszczonych na dachu halogenów, płonących jakoś asymetrycznie; prawdopodobnie część świetlnego relingu miała poprzepalane żarówki. Poobijany, zakurzony GMC truck wyłonił się z mroku prosto na Ziębę, który stał bezradnie, z dymiącym M – 14 w ręku i kompletną pustką w głowie. Ludzie. Ratunek.
Do obozowiska zszedł z rozbitymi ustami, pełnymi słonometalicznej krwi, i rękoma na karku. Ekipa stała już zgoniona w przerażoną gromadkę przez ośmiu czy dziewięciu Murzynów, z głowami okręconymi kraciastymi arafatkami, w najprzeróżniejszych roboczych łachach, którzy absolutnie nie wyglądali na ekipę ratunkową. Byli uzbrojeni.
Przewodził im niski, krępy facet, czarny jak telefon, z kręgiem szczeciniastego zarostu wokół ust. Na głowie nosił zielone kubańskie kepi i gogle w gumowych oprawkach. Mówił gardłowym, obcym narzeczem, brzmiącym inaczej niż suahili, z którym Zięba zdążył się już osłuchać. Jedno słowo brzmiało zrozumiale i strasznie, jak wyrok. Słowo, które powtarzało się prawie w każdym zdaniu przywódcy: „Afrikaans”.
Zięba spojrzał na landrovery ekipy, wynajęte w Johannesburgu, beznadziejnie świecące południowoafrykańskimi tablicami rejestracyjnymi.
Afrikaans. Afrykanerzy. Obywatele Republiki Południowej Afryki. Biali, na środku pustyni, z samochodami prosto z RPA. Bez względu na to, do jakiej organizacji należeli ci faceci, o ile w ogóle do jakiejś należeli, byli czarni. To mogło oznaczać tylko jedno. Śmierć.
Jeden z bojówkarzy oddał koledze swojego galila i energicznie wskoczył na skrzynię pickupa, po czym kopniakami zepchnął z niej kilkanaście opon samochodowych. Zięba poczuł, jak jego ciało zamienia się w lód. Patrzył nieruchomymi oczami, prosto z ołowianej twarzy, jak toczą te opony w ich stronę, jak tamten zeskakuje z paki samochodu, trzymając w rękach dwa chlupoczące kanistry z benzyną.
Krzycki osunął się na ziemię w martwej ciszy, miękko, jak puszczona z ręki kurtka, z drgającymi powiekami, pod którymi błyskały białka wywróconych oczu.
– Chryste… Żywe pochodnie… – wymamrotał Stefan gasnącym głosem.
To bardzo popularna w środkowej Afryce metoda walki politycznej. Bierze się gościa o odmiennych poglądach albo w niewłaściwym T – shircie i nabija na niego trzy, cztery stare opony. Opony nie bardzo chcą przejść przez ramiona, więc trzeba je nabić na siłę, zdzierając skórę i kalecząc delikwenta drutami wyłażącymi z osnowy. Napięta opona bardzo skutecznie krępuje ruchy, znacznie lepiej niż kaftan bezpieczeństwa. Nie można jej właściwie zdjąć, trzeba by rozciąć. Miażdży ci ramiona i klatkę piersiową, niczym sploty gumowej anakondy. Nie możesz oddychać. Następnie bierze się kanister benzyny i wylewa delikwentowi na głowę… Benzyna zlepia ci włosy, gryzie w oczy i dostaje się do ust. Krztusisz się i prychasz cuchnącym paliwem, cała skóra momentalnie wysycha i piecze pod warstwą zimnej, parującej cieczy. Ubranie nasiąka aż po skarpetki. Gazolina chlupocze ci w butach. Żre w oczy, ale w tej chwili już nie zważasz na to, ponieważ jesteś oszalałym z paniki zwierzęciem. Wrzeszczysz na całe gardło, okropnym, nieludzkim rykiem, od którego siwieją drzewa, a Bóg mógłby zwariować. Wyjesz nie zwracając uwagi na płyn dostający się do ust, palący w wytrzeszczone oczy, których nie mógłbyś zamknąć za żadne skarby świata, bo straciłbyś najlepszą część widowiska. Oto twój przeciwnik polityczny odstawia kanister i zrywa wiecheć żółtej, wyschniętej trawy. W Afryce cała trawa jest żółta i wyschnięta. W tej chwili twój adwersarz skręca wiecheć w solidny powróz, na tyle gruby, by palił się przyzwoicie i nie zgasł od razu, a zarazem by był dostatecznie sztywny – nie chce się przecież poparzyć. W tym klimacie nic nie goi się porządnie i od razu się paprze. A już szczególnie oparzenia. Jest zbyt zajęty, żeby słuchać twojego wrzasku i należycie go docenić.
Potem wyciąga zapalniczkę, zwykłą, banalną jednorazówkę „Bica” i w tym momencie staje się twoim Bogiem. Uwielbiasz go. Zrobiłbyś dla niego absolutnie wszystko. Wszystko. Oczywiście nawet nie za to, żeby uwolnił cię od opon i pozwolił zmyć benzynę. Nawet łaskawość boskich istot ma swoje granice. Zrobisz wszystko tylko za to, żeby normalnie rozwalił ci łeb maczetą. Głupota ludzi, którzy wyją i uciekają przed czymś tak schludnym i niemal bezbolesnym jak kilka kul z kałasznikowa, wydaje ci się niepojęta. Fakt, że zasłużyłeś na śmierć, jest dla ciebie oczywisty i naturalny – w końcu popierałeś tego diabła Mobutu. W końcu założyłeś absolutnie nieodpowiednią koszulkę. W końcu urodziłeś się w zupełnie niedopuszczalnym plemieniu. Błagasz tylko, żeby normalnie zadźgał cię prętem zbrojeniowym. Żeby zastrzelił jak człowieka z zardzewiałego FN – Fala. Żeby zwyczajnie udusił drutem.
A potem twój chuderlawy bóg, ubrany w podarte tenisówki, brudne worowate szorty i dziurawą podkoszulkę, podpala wiecheć.
Twój wrzask zmienia się o oktawę. Teraz wyjesz wyżej, niż ci się to wydaje możliwe. Twoje możliwości są ograniczone. Możesz dziko szarpać głową na wszystkie strony. Możesz się przewrócić i miotać, możesz próbować się turlać, w końcu masz na sobie opony Możesz, jeżeli jesteś naprawdę twardy i zostało ci aż tyle rozsądku, spróbować rozwalić sobie głowę o twardą afrykańską ziemię. Niestety, opona nadziana na twoje barki stanowi doskonały, elastyczny ochraniacz.
A potem cię podpalają.
Bojówkarz z kanistrami postawił pojemniki na ziemi i spojrzał na zwalone wokół opony. Krzycki leżał na ziemi z podciągniętymi kolanami i rozrzuconymi na boki rękoma.
– Jezu, tylko nie to…
– Zdrowaś Mario, łaskiś pełna…
– To niemożliwe, Stefan, powiedz im, że jesteśmy Polakami, na rany Chrystusa, oni myślą, że my z RPA!
– Zamknij się, kurwa, to jeszcze gorzej, Polak zastrzelił im jakiegoś komunistę… spalą nas, Chryste Przenajświętszy, spalą nas…
– …błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus… Jezus… nie pamiętam dalej, o Boże, nie przypomnę sobie.
– Chcę moją kamerę! Chcę umrzeć jak dziennikarz, gdzie moja kamera…
– Stul pysk, spalą nas, o Boże, spalą nas…
Orzechowski miał czterdzieści osiem lat. Był przystojnym mężczyzną, z siwymi skroniami i siwymi wąsami. Nie był żonaty, a jako operator pracował od zawsze. Nigdy się nie poddawał. Prawdopodobnie dotarła do niego banalna prawda o przewadze kuli nad pożerającym ciało benzynowym płomieniem, i czar, który każe ludziom pokornie dreptać na miejsce kaźni – w nadziei, że to wszystko nie jest naprawdę, że to jakiś żart, że oprawcy docenią to, że jesteś grzeczny – ten czar przestał dla niego istnieć.