Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Rozumiem. Czy ma pan, Włodzimierzu Dymitrowiczu, taką ikonę? – spojrzałam na deskę ze świętym Jerzym.

– To nie taka. Te na sprzedaż. Moją muszę znaleźć.

Sądziłam, że Kołdunów zmęczył się wyznaniami i chce słuchać lektury. Przerwał mi jednak w pół zdania.

– W monasterze sołowieckim bolszewicy umęczyli mnichów. Tysiące męczenników. Sołowki są Golgotą prawosławia. Tak też było w przepowiedni: „Załóżcie na tej górze monastyr według woli Pana. Spłynie on krwią niewinnych niczym Golgota." W Solówkach jest niewidzialny Krzyż z Golgoty. Jego relikwią – drzazgi. Te drzazgi – to spalone zapałki, rzucane w kąt przez strażników. Więźniowie robili z nich najmniejsze ikony, innych nie mieli. Chrystus z poczerniałą głową w czerwonym płaszczu krwi. Taką chciałbym mieć, malowaną krwią męczenników.

– Nie znam się. Wiem tyle, co z pańskich książek, ale jest kanon, prawda? Zapałka nie może być ikoną.

– Widziałaś spaloną zapałkę? Z pochyloną główką? Tak samo pochyla głowę umęczony Chrystus na Krzyżu. On mówi o sobie:,Ja jestem światłością świata i ogniem gorejącym, ofiarą całopalną." Stara „deska" jest czarna od dymu. Zapałka też. Pomalowana ręką umęczonych, ich własną krwią, jest ikoną. Przyjdź jutro rano, to posłuchasz. Spotykamy się w małym kółku: ojciec Michaił z cerkwi Sergiusza, teolog z Instytutu św. Dymitra i jeden człowiek z Rosji, z gułagu.

– Dziękuję bardzo. Nie będę mogia przyjść. Pracuję rano w hotelu.

– W hotelu?

– Zobowiązałam się, nie mogę odmówić.

– Twoja strata. Dowiedziałabyś się ciekawych rzeczy.

– Na pewno. Czy mam przyjść wieczorem, Włodzimierzu Dymitrowiczu? – zegar zardzewiałym kurantem wychrobotał dziewiątą.

– Jak zawsze, jak zawsze.

Mogłam się domyślić. Najcenniejszą kolekcją Kołdunowa były zapałki. Pokazał je któregoś deszczowego wieczora. Wyniósł z sypialni księgę – pudło oprawne w basmę. Przechowywał skarb w domowym sejfie. Uchylił okładkę z wygrawerowanym od środka napisem: „Sąd polega na tym, że światło przyszło na świat. J 3, 19."

W przegródkach leżały zapałki. Spopielałe, na wpół spalone, niektóre malowane. Zmieściłyby się w zwykłym pudełku zapałek. Nie miałam wątpliwości: Kołdunów na starość zbzikował. Do swej fiksacji dorobił teorię.

Miał z czego, przeczytał tysiące ksiąg o prawosławiu.

– Niektóre są niemalowane. Nie szkodzi. Trubecki napisał: „Ikona ma kolor kontemplacji."

– Mhm – potwierdziłam bez entuzjazmu, zdając sobie sprawę z absurdu podziwiania patyczków. A jeżeli Kołdunów ze mnie kpi? Złośliwości ekscentrycznego starca. Wyczuł moje wahanie.

– No, nie możesz być ślepa. Pamiętasz Trójcę Rublowa? Duch Święty, Bóg Ojciec i Chrystus pod postacią Aniołów. Tu masz to samo -objaśniał teologię zapałki – drzazga-Chrystus, bo umarł na Krzyżu. Łepek to Ojciec – jest głową rodziny, i płomień Ducha Świętego, zesłany na Apostołów. Zapalona zapałka – to Trójca, gorejąca w Jedności.

– Któraś jest z Sołowek?

– Dyskutujemy o tym w naszym kółku. Ojciec Michaił ma pewne poszlaki, duchowe. Jest najznamienitszym egzorcystą. Żaden duch mu nie umknie.

– Kiedy będzie miał pewność, przestanie pan szukać? – niepokoiłam się o finanse Kołdunowa. W lutym spóźnił się z wypłatą. Kupował od jakiegoś cwaniaka „maluteńką ikonę, cenniejszą niźli złoto", czyli zapałkę do kolekcji. Zanim nadrobił wydatek, sprzedając prawdziwą starą ikonę, pracowałam za „spasiba".

– Pewność? Pewność jest nie z tego świata. Tutaj możemy mieć wiarę. Z tego świata jest tylko kłamstwo.

– Nie odpowiedział pan. Ja nie jestem wierząca. Jestem logiczna. Czy po odnalezieniu zapałki z sołowieckiego monasteru zamknie pan swoją kolekcję?

– Tłumaczyć się przed tobą nie będę -obruszył się na moją nachalność. – Pospolity umysł nie pojmie mych zamiarów.

– Nawet nie śmiem za panem podążać, książę – opuściłam skromnie oczy. Pracuję u wariata, byłam tego pewna. Póki płacą, gram swoją rolę.

Do końca wieczoru czytałam o świętym Grzegorzu Palamosie.

Stało się najgorsze. Przeczuwałam to od dawna. Szaleńcy potrafią żyć za pięciu. Mają nadludzką siłę. Po jej wyczerpaniu padają jednak martwi, rażeni piorunem, zesłanym przez zazdrosnych i sprawiedliwych bogów.

Tego dnia Kołdunów czuł się lepiej. Przeszła mu angina. Nabrał kolorów, co na jego tłustej twarzy przypominało woskowy róż, jakim pociągnięte są policzki świętych z ikon. Dowcipkował, chrupał herbatniczki i nagle się zakrztusił. Zamachał rękoma, zdarł z szyi jedwabny fular. Łapał haustami powietrze. Niewiele się namyślając, podbiegłam i łupnęłam go pięścią w plecy. Złapał się za serce. Drugą ręką szperał po kieszeniach. Wysypał z nich zwitki chustek.

– Moje lekarstwo – wyszeptał blady. Przeszukałam na klęczkach dywan. Może lekarstwo zaplątało się w chustki?

– Nie ma! – panikowałam. Kołdunów się dusił. Jego bezwładna ręka opadła na moje ramię. Podniosłam głowę. Proszącym wzrokiem wskazywał na drzwi sypialni. Zerwałam się z dywanu i wpadłam do niej. W ciemnościach świeciła wieczna lampka. Oświetlała mętnie zdjęcie kobiety i flakoniki lekarstw na stoliku. Ręce latały mi ze strachu. Antybiotyki, coś na kaszel, jest! Nitrogliceryna! Kołdunów tracił przytomność. Ja też nie pamiętam, co było później. Na pewno wlałam mu do ust krople, chyba masowałam siniejące dłonie. Trochę oprzytomniałam i złapałam za telefon.

– Nie trzeba – powiedział cicho, lecz już swoim zwykłym, zdrowym tonem.

– Włodzimierzu Dymitrowiczu, atak serca, trzeba wezwać lekarza!

– Żaden atak. W moim wieku to normalne. Nalej herbaty.

Napędził mi strachu, a teraz, jakby nigdy nic, będzie popijać herbatę!

– Wie pan co? Zamiast się umniejszać duchowo, schudłby pan najpierw. Odtłuścił serce.

– liii tam! – klapnął sztuczną szczęką

0 filiżankę. Siedzieliśmy w milczeniu. Sądzę, że cieszył się każdą chwilą. Oddychał powoli, głęboko. Smakował konfitury. Tykanie ściennego zegara stawało się melodią mijającego spokojnie czasu.

– Poczytaj Biblię, tam, gdzie zaznaczyłem – zakończył naszą bezczynność.

– Księga Rodzaju. Mój Boże, jakiż świat był nieskomplikowanie piękny – Kołdunów swoim zwyczajem wtrącił się do lektury.

– Kto bardziej zgrzeszył: Adam czy Kain? Ojciec czy syn? Bóg powiedział Adamowi: „Nie jedz owocu z drzewa." Kainowi nie powiedział: „Nie zabijaj brata swego."

– Jak się pan ma? Zostać na noc? A jeśli znowu się pan źle poczuje?

– Nie poczuję się źle. Ojciec Michaił już wie, która z ikon jest sołowiecka.

– Widzi pan, Włodzimierzu Dymitrowiczu, przejął się pan, serce po anginie osłabione 1 nieszczęście gotowe.

Ocuciła go nitrogliceryna, lecz przy życiu trzymała zapałka.

– Nie tym, nie tym. Bóg zesłał mi tę ikonę, a diabeł…

– Co diabeł?

– Dostałem wiadomość z policji – Kołdunów nie potrafił ukryć podniecenia. Błyszczały mu oczy, poczerwieniał. Godzinę temu umierał.

– Widziałam w pana sypialni zdjęcie kobiety – nie powinnam mówić o widzianej przypadkowo fotografii. Ilonka wspominała jakąś nieprzyjemną historię z jego żoną. O innych jego krewnych, rodzinie, nie słyszałam. Skądś znałam twarz ze zdjęcia. Gdzieś ją widziałam, ale gdzie?

– Zdjęcie? Tam jest ikona.

W sypialni nie było czasu na rozglądanie. Szukałam lekarstwa. Z wiecznej lampki jest więcej cieni niż chybotliwego płomienia.

– Przynieś ją – zażądał.

Zapalił halogenową lampę, schowaną za kredensem. W salonie zrobiło się biało. Trzymałam dużą ikonę Matki Boskiej. Deska nie była stara. Farba popękana, sczerniała.

– Widziałaś podobny obraz? – Kołdunów stał przy mnie, opierając się o stół. Drżały mu z osłabienia ręce. – Na wystawie? W albumie? – dopytywał.

– W hotelu – olśniło mnie. – Włodzimierzu Dymitrowiczu, wydawało mi się. Nie obraz, widziałam podobną kobietę.

– W Paryżu? Matkę Boską? – powątpiewał.

– Tam, gdzie pracuję, w hotelu Ravijac, mieszka podobna kobieta. Wielkie, migdałowe oczy, wąski nos i takie napuchnięte usta.

18
{"b":"100584","o":1}