Rychło znaleźliśmy się w tłumie. Usiadł, żeby wypić coca-colę. Zaraz poderwał się.
– Chodź, pokażę ci moje aparaty.
Otworzył bagażnik samochodu i wyciągnął walizkę. Położył ją na ziemi, uklęknął i otworzył. Zaczęliśmy wyjmować aparaty i rozkładać je na trawie. Było ich piętnaście.
Wtedy podeszło dwóch chłopaków, trochę podpitych.
– Kofi – zaczął jeden z pretensją- kupiliśmy bilet, a tu nie pozwalają nam zostać, bo nie mamy marynarek. To po co sprzedali nam bilet?
Baako wstał, żeby odpowiedzieć.
– Słuchajcie, ja jestem za wielkim człowiekiem do takich spraw. Tu jest mnóstwo małych facetów, niech oni załatwiają te małe sprawy. Ja mam na głowie zagadnienia państwowe.
Ta dwójka odpłynęła chybotliwie, a myśmy poszli robić zdjęcia. Wystarczyło, że pokazał się obwieszony aparatami, już wołano go od stolików prosząc o zdjęcie.
– Kofi, zrób nam.
– Nam!
– 1 nam też!
Krążył, wybierając miejsca, gdzie były co ładniejsze dziewczęta, ustawiał je, kazał się śmiać i strzelał fleszem. Znał je po imieniu: Abena, Ekwa, Esi. One witały się podając mu rękę, nie wstając, wzruszając ramionami, co jest tu wyrazem zalotnej kokieterii. Baako szedł dalej, zrobiliśmy wtedy dużo zdjęć. Spojrzał na zegarek.
– Muszę jechać. Chciał zdążyć na mecz.
– Przyjdź jutro, to wywołamy zdjęcia. Peugeot błysnął światłami i zniknął w mroku, a zabawa wirowała czy raczej – kołysała i kłębiła się do świtu.
Droga do Kumasi
Co przypomina dworzec autobusowy w Akrze? Najbardziej przypomina tabor wielkiego cyrku, który zatrzymał się na krótki postój. Jest kolorowo i rozbrzmiewa muzyka. Autobusy są podobne raczej do wozów cyrkowych niż do luksusowych chaussonów, które suną po autostradach Europy i Ameryki.
Te w Akrze to jakby ciężarówki o drewnianych nadwoziach, które mają dach oparty na słupkach. Dzięki temu, że nie ma ścian, w czasie jazdy chłodzi nas zbawienny przewiew. Przewiew jest w tym klimacie wartością wielce poszukiwaną. Jeżeli chcemy wynająć mieszkanie, pierwsze pytanie do właściciela będzie: „Ale czy jest tu przewiew?". Na to otworzy on szeroko okna i zaraz obejmuje nas życzliwie prąd ruchomego powietrza: oddychamy głębiej, czujemy ulgę – zaczynamy znów żyć.
Na Saharze pałace władców maj ą najbardziej wymyślne konstrukcje – pełne otworów, szczelin, zakosów i korytarzy, tak pomyślanych, ustawionych i zbudowanych, żeby dawały możliwie najlepszy przewiew. W południowy upał u wylotu takiego orzeźwiającego ciągu leży na macie władca i z rozkoszą oddycha nieco chłodniejszym w tym miejscu powietrzem. Przewiew jest rzeczą wymierną finansowo: najdroższe domy budowane są tam, gdzie jest najlepszy przewiew. Powietrze, kiedy stoi nieruchomo, nie ma wartości, ale wystarczy, że się ruszy – od razu nabiera ceny.
Autobusy są jaskrawo, wzorzyście, różnobarwnie pomalowane. Na szoferkach i burtach krokodyle szczerzą ostre zęby, prężą się węże gotowe do ataku, na drzewach hasają stada pawianów, sawanną pędzą ścigane przez lwa antylopy. Wszędzie zatrzęsienie ptaków… a także łańcuchy, bukiety kwiatów. Kicz, ale jakże pełen fantazji i życia.
Najważniejsze są jednak napisy. Biegną ozdobione girlandami kwiatów, duże, z daleka widoczne, ponieważ mają być zachętą albo przestrogą. Dotyczą Boga, ludzi, powinności i zakazów.
Duchowy świat Afrykanina (świadomy jestem, że używając tego określenia, bardzo upraszczam) jest bogaty i złożony, a jego życie wewnętrzne przenika głęboka religijność. Wierzy on, że istnieją jednocześnie trzy różne, choć powiązane ze sobą światy.
Pierwszy to ten, który go otacza, a więc namacalna i widoczna rzeczywistość, na którą składają się żywi ludzie, zwierzęta i rośliny, a także przedmioty martwe – kamienie, woda, powietrze. Drugi – świat przodków – tych, którzy zmarli przed nami, ale zmarli jak gdyby nie całkowicie, nie do końca, nie ostatecznie. Owszem, w sensie metafizycznym istnieją nadal, a nawet potrafią brać udział w naszym życiu realnym, wpływać na nie, kształtować je. Dlatego utrzymanie dobrych stosunków z przodkami jest warunkiem pomyślnego życia, a czasem nawet życia w ogóle. Wreszcie, świat trzeci to przebogate królestwo duchów; duchów, które istnieją niezależnie, ale zarazem żyją w każdym bycie, w każdej istności, w każdej rzeczy, we wszystkim i wszędzie.
Na czele tych trzech światów stoi Istota Najwyższa, Byt Najwyższy, Bóg. Dlatego wiele napisów na autobusach przenika pryncypialna transcendencja: „Bóg jest wszędzie", „Bóg wie, co robi", „Bóg jest tajemnicą". Są też napisy bardziej przyziemne, ludzkie: „Uśmiechaj się", „Powiedz mi, że jestem piękna", „Kto się czubi, ten się lubi" itd.
Wystarczy pojawić się na placu, na którym tłoczą się dziesiątki autobusów, a już otoczy nas gromada przekrzykujących się dzieci z pytaniem – dokąd chcemy jechać: do Kumasi, do Takoradi czy do Tamale?
– Do Kumasi.
Te, które łowią pasażerów jadących do Kumasi, podają nam rękę i podskakując z radości, prowadzą do odpowiedniego autobusu. Cieszą się, ponieważ za to, że znalazły pasażera, dostaną od kierowcy banana albo pomarańczę.
Wchodzimy do autobusu i zajmujemy miejsce. W tym momencie może dojść do starcia dwóch kultur, do zderzenia i konfliktu. Stanie się tak wówczas, jeżeli pasażer to przybysz, który nie zna Afryki. Człowiek taki zacznie rozglądać się, wiercić i pytać „Kiedy odjedzie autobus?". „Jak to – kiedy? – odpowie zdumiony kierowca. – Kiedy zbierze się tyle ludzi, aby cały zapełnili".
Europejczyk i Afrykanin mają zupełnie różne pojęcia czasu, inaczej go postrzegają, inaczej się do niego odnoszą. W przekonaniu europejskim czas istnieje poza człowiekiem, istnieje obiektywnie, niejako na zewnątrz nas, i ma właściwości mierzalne i linearne. Według Newtona czas jest absolutny: „Absolutny, prawdziwy, matematyczny czas płynie sam przez się i dzięki swej naturze, jednostajnie, a nie zależnie od jakiegokolwiek przedmiotu zewnętrznego". Europejczyk czuje się sługą czasu, jest od niego zależny, jest jego poddanym. Żeby istnieć i funkcjonować, musi przestrzegać jego żelaznych, nienaruszalnych praw, jego sztywnych zasad i reguł. Musi przestrzegać terminów, dat, dni i godzin. Porusza się w trybach czasu, nie może poza nimi istnieć. One narzucają mu swoje rygory, wymagania i normy. Między człowiekiem i czasem istnieje nierozstrzygalny konflikt, który zawsze kończy się klęską człowieka – czas człowieka unicestwia.
Inaczej pojmują czas miejscowi, Afrykańczycy. Dla nich czas jest kategorią dużo bardziej luźną, otwartą, elastyczną, subiektywną. To człowiek ma wpływ na kształtowanie czasu, na jego przebieg i rytm (oczywiście, człowiek działający za zgodą przodków i bogów). Czas jest nawet czymś, co człowiek może tworzyć, bo np. istnienie czasu wyraża się poprzez wydarzenia, a to, czy wydarzenie ma miejsce czy nie, zależy przecież od człowieka. Jeżeli dwie armie nie stoczą bitwy, to bitwa ta nie będzie miała miejsca (tzn. czas nie przejawi swojej obecności, nie zaistnieje).
Czas pojawia się w wyniku naszego działania, a znika, kiedy go zaniechamy albo w ogóle nie podejmiemy. Jest to materia, która pod naszym wpływem może zawsze ożyć, ale popadnie w stan hibernacji i nawet niebytu, jeżeli nie udzielimy jej naszej energii. Czas jest istnością bierną, pasywną i przede wszystkim – zależną od człowieka.
Całkowita odwrotność myślenia europejskiego.
W przełożeniu na sytuacje praktyczne oznacza to, że jeżeli pojedziemy na wieś, gdzie miało po południu odbyć się zebranie, a na miejscu zebrania nie ma nikogo, bezsensowne jest pytanie: „Kiedy będzie zebranie?". Bo odpowiedź jest z góry wiadoma: „Wtedy, kiedy zbiorą się ludzie".
Toteż Afrykanin, który wsiada do autobusu, nie pyta, kiedy autobus odjedzie, tylko wchodzi, siada na wolnym miejscu i od razu zapada w stan, w jakim spędza znaczną część swojego życia – w stan martwego wyczekiwania.