Lew, który jest w sile wieku, nie gustuje w polowaniu na ludzi. Ma on swoje zwyczaje łowcze, swoje ulubione smaki i kulinarne preferencje. Przepada za mięsem antylop i zebr. Lubi też żyrafę, choć tę trudno mu upolować, bo jest wysoka i duża. Nie gardzi wołowiną, dlatego na noc pasterze zamykają swoje stada krów wewnątrz ogrodzeń, które budują w buszu z kolczastych gałęzi. Takie ogrodzenie -nazywają je goma – nie zawsze jest skuteczną przeszkodą, bo lew to wspaniały skoczek i może przelecieć nad górną albo zręcznie przejść pod tą zaporą.
Lew poluje nocą, zwykle w stadzie, urządzając podchody i zasadzki. Tuż przed polowaniem następuje w stadzie podział ról. Część, zajmująca się nagonką, napędza swoje osaczone ofiary w paszcze myśliwych. Najbardziej aktywne są lwice, one najczęściej atakują. Samce są pierwsze do ucztowania: żłopią najświeższą krew, zżerają najlepsze kęsy, wylizuj ą tłusty szpik.
Lwy spędzają dzień na trawieniu i drzemce. Leżą ospale w cieniu akacjowców. Jeżeli ich nie podrażnić – nie będą atakować. Nawet kiedy się do nich przybliżymy, wstaną i odejdą dalej. Jest to jednak ryzykowny manewr, bo skok tego drapieżnika trwa ułamek sekundy. Kiedyś w drodze przez Serengeti trzasnęła nam opona. Odruchowo wyskoczyłem z wozu, żeby ją wymienić. I nagle zorientowałem się, że dookoła, w wysokiej trawie, obok krwawych strzępów antylop leży kilka lwic. Przyglądały się nam, ale się nie ruszyły. Siedzieliśmy z Leo zamknięci w wozie, czekaliśmy, zastanawiając się, co zrobią. Po kwadransie podniosły się i płowe, zgrabne, piękne – spokojnie odeszły w busz.
Kiedy lwy wychodzą na łów, ogłaszają to potężnym rykiem, który niesie się po całej sawannie. Głos ten wprawia zwierzynę w przerażenie i panikę. Te surmy bojowe nie są w stanie poruszyć tylko słoni: słonie nie boją się nikogo. Reszta czmycha, gdzie może, albo stoi sparaliżowana strachem i czeka, aż z ciemności wyłoni się drapieżnik i zada śmiertelny cios.
Lew jest sprawnym i groźnym myśliwym przez około dwadzieścia lat. Potem zaczyna się starzeć. Jego mięśnie słabną, jego szybkość maleje, jego skoki są coraz krótsze. Trudno mu dogonić płochliwą antylopę, rączą i czujną zebrę. Chodzi głodny, staje się ciężarem dla stada. To dla niego niebezpieczny moment – stado nie toleruje słabych i chorych, może więc stać się jego ofiarą. Coraz częściej boi się, że młodsze go zagryzą… Stopniowo odłącza się od stada, wlecze się w tyle, w końcu zostaje sam. Doskwiera mu głód, a nie może już dogonić zwierzyny. I wtedy pozostaje mu jedno: polowanie na ludzi. Taki lew nazywa się tu pospolicie-pożeraczem człowieka (man-eater) i staje się postrachem okolicznej ludności. Czai się przy potokach, do których kobiety idą prać bieliznę, przy ścieżkach,, kiedy dzieci idą do szkoły (bo głodny poluje również w dzień). Ludzie boją się wychodzić z lepianek, ale on i tam ich atakuje. Jest nieustraszony, bezlitosny i ciągle silny.
Takie właśnie lwy, mówił dalej doktor Patel, zaczęły napadać na Hindusów budujących linię kolej ową do Kampali. Mieszkali oni w płóciennych namiotach i drapieżniki łatwo rozszarpywały płótno, a z gromady śpiących wywlekały coraz to nową ofiarę. Ludzi tych nikt nie ochraniał, nie mieli też broni palnej. Zresztą walka z lwem w ciemnościach afrykańskich nie daje żadnej szansy. Dziadek doktora i jego towarzysze słyszeli nocami krzyki rozszarpywanych ofiar, gdyż lwy bez lęku ucztowały w pobliżu namiotów, a potem, najedzone, znikały w ciemnościach.
Doktor zawsze znajdował dla mnie czas i chętnie rozmawiał, tym bardziej że jeszcze kilka dni po ataku nie mogłem czytać, druk rozmazywał mi się, litery pływały, jakby unosiły się i kołysały na niewidocznych falach. Kiedyś pyta mnie: – Widziałeś już dużo słoni? – Och – odpowiadam – setki! – A wiesz – mówi – kiedy dawno temu pojawili się tu Portugalczycy i zaczęli skupować kość słoniową, zwróciło ich uwagę, że Afrykanie nie maj ą tej kości zbyt dużo. Dlaczego? Przecież kły są materiałem bardzo odpornym i trwałym, więc skoro trudno im upolować żywego słonia – na ogół robili to, wpędzając zwierzę do wykopanego wcześniej dołu – niechże zabiorą kły słoniom, które dawniej padły i leżą nieżywe. Podsunęli tę ideę swoim afrykańskim pośrednikom. Ale w odpowiedzi usłyszeli rzecz zdumiewającą: że martwych słoni nie ma, że nie ma ich cmentarzy. To była zagadka, która zaczęła Portugalczyków intrygować. Jak giną słonie? Gdzie leżą ich szczątki? Gdzie są ich cmentarzyska? Chodziło o kły, o kość słoniową, o wielkie pieniądze, jakie za nią płacono.
To, jak umierają słonie, było sekretem, którego Afrykanie długo strzegli przed Białymi. Słoń jest zwierzęciem świętym i taka też jest jego śmierć. A wszystko, co święte, otacza nieprzenikniona tajemnica. Największy podziw budziło zawsze to, że w świecie zwierząt słoń nie ma wrogów. Nikt nie mógł go pokonać. Mógł umrzeć (dawniej) tylko śmiercią naturalną. Następowała ona zwykle o zmierzchu, kiedy słonie przychodziły do wodopoju. Stawały na brzegu jeziora lub rzeki, każdy daleko zapuszczał trąbę i pił. Ale przychodził czas, kiedy stary, zmęczony słoń nie mógł już unieść trąby i żeby napić się, musiał coraz dalej wchodzić do jeziora. Jego nogi grzęzły w mule głębiej i głębiej. Jezioro wciągało go do swojego przepastnego wnętrza. Jakiś czas bronił się, szamotał, próbował wydostać się z mułu i cofnąć na brzeg, ale jego własna masa była zbyt wielka, a ssąca siła dna tak paraliżująca, że zwierzę w końcu traciło równowagę, padało i znikało pod wodą na zawsze.
– Otóż tam właśnie – kończył doktor Patel – na dnie naszych jezior, są odwieczne cmentarzyska słoni.
Doktor Doyle
Moje mieszkanie w Dar es-Salaam to dwa pokoje, kuchnia i łazienka na piętrze domu, który stoi wśród palm kokosowych i bujnych, pierzastych bananowców niedaleko Ocean Road. W jednym pokoju stoją stół i krzesła, w drugim -łóżko, nad którym rozpięta jest moskitiera; jej uroczysta obecność – bo przypomina ona wyglądem biały, powłóczysty welon ślubny – ma raczej dobrze usposabiać lokatora, niż odstraszać moskity: moskit zawsze się wśliźnie. Małe te i namolne agresory muszą ustalać wieczorem jakiś wykańczający ich ofiary plan działania, ponieważ, jeśli na przykład jest ich dziesięć, nie atakują wszystkie razem – co pozwoliłoby rozprawić się z nimi za jednym zamachem i mieć spokój na resztę nocy – lecz szturmują w pojedynkę: najpierw startuje jakby zwiadowca z misją rozpoznawczą, a reszta najwyraźniej przygląda się, co będzie dalej. Ten, wypoczęty po przespanym dniu, zamęcza nas teraz swoim opętanym bzykaniem, aż w końcu, zaspani i wściekli urządzamy polowanie, zabijamy napastnika i już kładziemy się spokojni, że możemy znowu spać, kiedy, ledwie zgasiliśmy światło, następny zaczyna swoje pętle, spirale i korkociągi.
Po długich, wieloletnich (a raczej wielonocnych) obserwacjach moskitów doszedłem do wniosku, że w stworzeniu tym musi tkwić głęboko osadzony instynkt samobójczy, jakaś nieopanowana potrzeba samozagłady sprawiająca, że miast widząc śmierć swojej poprzedniczki (bo atakuje nas i przenosi malarię żeńska odmiana moskita), zniechęcić się i ze wszystkiego zrezygnować, one – odwrotnie – najwyraźniej podniecone i desperacko zdeterminowane, rzucają się, następna i następna, w nieuchronną i rychłą śmierć.
Ilekroć wracam do mojego mieszkania z dłuższej podróży, wprowadzam w życie, które w nim zastaję, wielkie zamieszanie i dyskomfort. Bo pod moją nieobecność wcale nie stało ono puste. Ledwie bowiem zamykałem za sobą drzwi, a już brał je w swoje posiadanie liczny, ruchliwy i wścibski świat owadzi. Ze szpar w podłodze i w ścianach, z framug i z kątów, spod listew i parapetów wychodziły na światło dzienne armie mrówek i stonóg, pająków i chrząszczy, wylatywały chmary much i ciem, pomieszczenia zapełniały się najprzeróżniejszym drobiazgiem, którego ani opisać, ani nazwać nie jestem w stanie, a wszystko to poruszało skrzydełkami, mełło żuchwami i drobiło odnóżami. W największy podziw wprawiała mnie zawsze pewna odmiana czerwonych mrówek, które pojawiały się nagle nie wiadomo skąd, maszerowały w doskonale równym rzędzie i w perfekcyjnie zgranym rytmie, wchodziły na moment do jakiejś szatki, zjadały, co tam było słodkiego, po czym opuszczały swoje żerowisko i idąc w równie idealnym co przedtem szyku, znikały bez śladu, właściwie nie wiadomo gdzie.