Литмир - Электронная Библиотека

Tamci spoglądali na mnie z ciekawością. Uśmiechali się. W ich twarzach nie było ani złości, ani cynizmu, tylko rodzaj zażenowania i nawet – pokory: – I have to live with them, sir – żalił się policjant nad sobą. I jakby szukając bodaj najmniejszej rekompensaty za swój przeklęty Ips, wyciągnął do mnie rękę i powiedział: – Can you help me, sir? I żeby tę prośbę lepiej uzasadnić, dodał: – We are all poor here, sir. Pokazał na siebie, na swoich złodziei, na koślawe lepianki Debre Sina, na lichą drogę, na świat.

Poszliśmy w głąb miasteczka, na tutejszy rynek. Na placu stały stragany z jęczmieniem, prosem i fasolą, stragany z baraniną, a obok nich – z cebulą, pomidorami i czerwonym pieprzem. W innym miejscu był chleb i owczy ser, cukier i kawa. Puszki z sardynkami. Herbatniki i wafle. Było wszystko. Ale na rynku, który zwykle jest miejscem zatłoczonym, ruchliwym i gwarnym, panowała cisza. Straganiarki stały nieruchome i bezczynne, czasem tylko leniwie opędzając się od much. Muchy były wszędzie. Pieniły się czarnym, gęstym kłębem, rozdrażnione, szalejące, wściekłe. Uciekając przed tymi muchami, które od razu rzuciły się na nas, napotkaliśmy w bocznych uliczkach świat odmienny -opuszczony i już w agonii. Na ziemi, w brudzie i w kurzu leżeli wychudzeni ludzie. Byli to mieszkańcy okolicznych wiosek. Susza pozbawiła ich wody, a słońce spaliło uprawy. Przyszli tu do miasteczka w rozpaczliwej nadziei, że dostaną łyk wody i znajdą coś do jedzenia. Osłabieni i już niezdolni do żadnego wysiłku, umierali śmiercią głodową, która jest rodzajem śmierci najcichszej i najbardziej uległej. Mieli wpółprzymknięte oczy, bez życia, bez wyrazu. Nie wiem, czy coś widzieli, czy gdzieś w ogóle patrzyli. Tuż koło miejsca, gdzie stałem, leżały dwie kobiety, ich wynędzniałe ciała dygotały wstrząsane malarią. Drżenie tych ciał było jedynym ruchem na tej uliczce.

Pociągnąłem kierowcę za rękaw. – Chodźmy – powiedziałem. Wracaliśmy przez rynek z jego workami mąki, połciami mięsa i butlami wody mineralnej: wielki głód bowiem nie wynikał z braku żywności, lecz był skutkiem nieludzkiej relacji. Jedzenia w kraju starczało, ale kiedy przyszła susza, ceny poszły w górę i ubodzy chłopi nie mieli za co jej kupić. Oczywiście rząd mógłby interweniować, mógłby odezwać się także świat, ale z powodów prestiżowych władza nie chciała przyznać, że w kraju panuje głód, i odmówiła przyjęcia pomocy. W owym czasie umarło w Etiopii milion ludzi, ale ukrywał to najpierw cesarz Hajle Sellasje, a potem ten, który pozbawił go tronu i życia – major Mengistu. Dzieliła ich walka o władzę, łączyło kłamstwo.

Droga górzysta i pusta. Ani samochodów, ani stad bydła. Szkielety krów na szarej, spalonej na popiół ziemi. W cieniu akacjowca kobiety z wielkimi glinianymi stągwiami czekają- a nuż będzie jechać do miasta cysterna z wodą i kierowca ulituje się, zatrzyma, na chwilę odkręci kran?

Pod wieczór jesteśmy w Dessie. Potem dzień jazdy do Lalibeli. Cały czas górskie wąwozy, rozpalone jak wnętrza hutniczych pieców, puste, bez ludzi i roślin. Ale wystarczy zatrzymać się na moment, a już nas otoczą kłęby much. Jak gdyby właśnie na nas tu czekały! Bo to ich brzęczenie jest ogłuszające, triumfalne, zwycięskie: jesteście! Mamy was! Skąd tu tyle much? Skąd w ogóle jakieś życie?

I wreszcie – Lalibela. Lalibela jest jednym z ośmiu cudów świata. A jeśli nie jest – powinna być. Trudno ją jednak zobaczyć. W porze deszczowej – nie ma żadnego dojazdu. W porze suchej – też trudno się tu dostać. Można samolotem – o ile leci.

Z drogi nie widać nic. Ściślej – widzi się zwykłą wioskę. Z wioski wybiegają naprzeciw chłopcy-przewodnicy. Każdy błaga, żeby wybrać go na przewodnika, bo to jedyna szansa, żeby coś zarobić. Mój przewodnik nazywa się Tadesse Mirele i jest uczniem. Ale szkoła jest zamknięta, wszystko jest zamknięte – panuje głód. We wsi ludzie ciągle umierają. Tadesse mówi, że od kilku dni nic nie jadł, ale jest woda, więc pije wodę. Może gdzieś zdobył garść ziarna? Kawałek placka? Tak, przyznaje, garść ziarna. – Ale -i jest zmartwiony, kiedy to mówi – nic więcej. I zaraz prosi: – Sir! – Słucham cię, Tadesse. – Be my helper, please! I need a helper! Patrzy na mnie i wtedy widzę, że ma tylko jedno oko. Jedno oko w wymizerowanej, znękanej twarzy dziecka.

W pewnej chwili Tadesse chwyta mnie za rękę. Myślałem, że chce mnie o coś prosić, ale on mnie przytrzymał, abym nie wpadł w przepaść. Bo oto, co zobaczyłem: stałem w miejscu, skąd widać było w dole, pode mną, wykuty w skale kościół. To znaczy, ten kościół był trzypiętrową bryłą wyciętą w wielkiej górze, w jej wnętrzu. A dalej, w tej samej górze, niewidoczny z zewnątrz, był wycięty następny kościół i następny. Jedenaście ogromnych kościołów. Ten fenomen architektury zbudował w XII wieku król Amharów – święty Lalibela, a Amharowie byli (i są) chrześcijanami obrządku wschodniego. Zbudował je wewnątrz góry tak, aby najeżdżający te ziemie muzułmanie nie mogli ich dostrzec z daleka. A nawet gdyby, to ponieważ stanowią one integralną część góry, muzułmanie nie mogliby ich zburzyć ani nawet ruszyć. Są tu kościoły Marii Dziewicy, Zbawiciela Świata, Świętego Krzyża i Świętego Jerzego, Marka i Gabriela, a wszystkie połączone podziemnymi tunelami.

– Look, sir! – powiedział Tadesse, pokazując mi w dole dziedziniec przed kościołem Zbawiciela Świata. Ale i sam zobaczyłem ten widok wcześniej. Kilkanaście metrów poniżej miejsca, na którym staliśmy, kłębił się na dziedzińcu i schodach kościoła tłum kalek – żebraków. Choć nie lubię określenia kłębił się, nie umiem zastawić go żadnym innym, bo ono najlepiej oddaje ten obraz. Ci ludzie w dole byli ściśnięci i poprzeplatani swoimi kalekimi kończynami, kikutami i szczudłami tak, że tworzyli jeden poruszający się i pełzający stwór, z którego jak macki wyciągały się w górę dziesiątki rąk, a tam, gdzie nie było rąk, stwór ów otwierał i wystawiał do góry usta, czekając, aby w nie coś wrzucić. I w miarę, jak przechodziliśmy od jednego kościoła do drugiego, w dole pełzła za nami owa splątana, jęcząca, konająca istota, z której coraz to odpadał jakiś nieruchomy już, porzucony przez resztę, człon.

Od dawna nie było tu pielgrzymów, którzy kiedyś rzucali im datki, a jednocześnie z tych kamiennych przepaści ci kalecy nie mieli się jak wydostać.

– Have you seen, sir? – spytał mnie Tadesse, kiedy już wracaliśmy do wsi. A powiedział to takim tonem, jakby uważał, że to jedno naprawdę powinienem był zobaczyć.

Amin

Kiedyś myślałem napisać książkę o Aminie, a to dlatego, że Amin to jaskrawy przykład relacji między zbrodnią a niską kulturą. W Ugandzie byłem wiele razy, Amina widziałem niejednokrotnie, mam biblioteczkę książek na jego temat i stosy własnych notatek. Jest on najbardziej znanym dyktatorem w historii współczesnej Afryki i jednym z najgłośniejszych w XX wieku na świecie.

Amin pochodzi z małej społeczności Kakwa, której terytorium jest podzielone między trzy kraje: Sudan, Ugandę i Zair. Kakwa nie wiedzą, do jakiego kraju należą, jest to im zresztą obojętne, myślą bowiem o czym innym -jak przeżyć mimo nędzy i głodu, które są stałą cechą tego zapadłego miejsca w Afryce, gdzie nie ma dróg, miast, światła ni ziemi uprawnej. Kto ma trochę inicjatywy, sprytu i szczęścia, ucieka stąd jak najdalej. Ale nie każdy kierunek jest dobry. Kto uda się na zachód, pogorszy jeszcze los, bo wpadnie w najgłębsze dżungle Zairu. Kto wyruszy na północ, też popełni błąd, bo trafi na piaszczyste i kamienne przedpola Sahary. Jedynie kierunek południowy stwarza szansę: Kakwa znajdzie tam urodzajne ziemie środkowej Ugandy – piękny i bujny ogród Afryki.

Tam też właśnie, po urodzeniu syna, udaje się z niemowlęciem na plecach matka Amina. Trafia do drugiego po Kampali miasta (raczej miasteczka) Ugandy – Jinji. Jak tysiące innych wówczas, a miliony i miliony dziś, przychodzi do miasta w nadziei, że tu przeżyje, że będzie jej/im lepiej. Nie ma żadnego zawodu, żadnych znajomych ani żadnych pieniędzy. Różnie może zarabiać na życie: drobnym handlem, pędzeniem lokalnego piwa, prowadzeniem ulicznej, przenośnej garkuchni. Matka Amina żyje z tego, że ma garnek i gotuje w nim proso. Sprzedaje porcje na liściach banana. Dzienny zarobek: porcja prosa dla siebie i syna.

29
{"b":"100460","o":1}