A jednak uparłem się. Nie słuchałem przestróg, byłem zdecydowany. Trochę może dlatego, że czasem zżymałem się na ludzi, którzy przyjeżdżają tu, mieszkają w'„małej Europie" czy „małej Ameryce" (tj. w luksusowych hotelach) i wyjeżdżają, chwaląc się potem, że byli w Afryce, której w rzeczywistości nie widzieli na oczy.
I oto nadarzyła się okazja. Poznałem Włocha Emilio Ma-derę, który w zaułku niedaleko Massey Street miał nieczynny już składzik narzędzi rolnych (Biali powoli likwidowali swoje interesy), a przy nim – a raczej nad nim, dwupokojową służbówkę, pustą, bo nikt nie chciał w niej mieszkać. Był zadowolony, że chcę tę służbówkę wynająć. Któregoś wieczoru przywiózł mnie tu samochodem i pomógł wnieść rzeczy (wchodziło się na piętro po metalowych schodach, przymocowanych do ścian na zewnątrz budynku). Wewnątrz panował przyjemny chłód, bo Emilio jeszcze rano włączył klimatyzator. Była też czynna lodówka. Włoch życzył mi dobrej nocy i zniknął pośpiesznie, bo rano leciał do Rzymu – po ostatnim przewrocie wojskowym bał się nowych zamieszek i chciał wywieźć część swoich pieniędzy.
Zacząłem się rozpakowywać.
Po godzinie zgasło światło.
Od razu mieszkanie pogrążyło się w ciemnościach, a nie miałem żadnej latarki. Najgorsze jednak, że stanął klimatyzator i momentalnie zrobiło się gorąco i duszno. Otworzyłem okno. Do pokoju zaczął wpełzać pomieszany zapach zgniłych owoców, spalonej oliwy, mydlin i moczu. Choć morze musiało być gdzieś niedaleko, w tym zamkniętym i ciasnym zaułku nie czuło się żadnego przewiewu. Był marzec, miesiąc przygniatających upałów, noc wydawała się bardziej duszna i rozgrzana niż dzień. Wyjrzałem przez okno. Na dnie zaułka, na plecionych matach albo wprost na ziemi, leżeli półnadzy ludzie. Kobiety i dzieci spały, kilku mężczyzn, opartych o ściany lepianek, wpatrywało się we mnie. Nie wiedziałem, co znaczą ich spojrzenia. Chcą mnie poznać? Pomóc mi? Zabić mnie?
Pomyślałem, że w upale, jaki panuje w tym mieszkaniu, nie wytrzymam do rana i zszedłem na dół. Dwóch mężczyzn uniosło się, inni przyglądali się, nieporuszeni. Wszyscy byliśmy oblani potem, wszyscy śmiertelnie znużeni, samo istnienie w tym klimacie było już wielkim wysiłkiem. Spytałem ich, czy to jest tak często z tym brakiem światła. Nie wiedzieli. Spytałem, czy można to naprawić. Porozmawiali ze sobą w niezrozumiałym dla mnie języku. Jeden z nich gdzieś poszedł. Mijały minuty i kwadranse. W końcu wrócił, przyprowadzając dwóch młodych ludzi. Ci powiedzieli, że to światło mogą naprawić za dziesięć funtów. Zgodziłem się. Wkrótce w mieszkaniu było jasno, a klimatyzator znowu pracował. Po kilku dniach – znowu awaria, znowu dziesięć funtów, a potem piętnaście i dwadzieścia.
A kradzieże? Z początku, kiedy wracałem do splądrowanego mieszkania, ogarniała mnie wściekłość. Być okradzionym, to przede wszystkim być upokorzonym, oszukanym. Ale tutaj przekonałem się, że odebrać kradzież tylko jako upokorzenie i oszustwo, to jednak pewien psychiczny luksus. Mieszkając wśród biedoty mojej dzielnicy, zrozumiałem, że kradzież, nawet drobna kradzież, może być wyrokiem śmierci. Zobaczyłem kradzież jako zabójstwo, jako morderstwo. W zaułku miała swój kąt samotna kobieta, której jedyną własnością był garnek. Żyła z tego, że u handlarek jarzyn brała na kredyt fasolę, gotowała ją, przyprawiała sosem i sprzedawała ludziom. Dla wielu z nich miska fasoli była jedynym posiłkiem dnia. I oto pewnej nocy obudził nas przejmujący krzyk. Cały zaułek poruszył się. Kobieta biegała w koło rozpaczająca, oszalała: złodzieje ukradli jej garnek, straciła jedyną rzecz, z której żyła.
Wielu ludzi w zaułku ma tylko jakąś jedną rzecz. Ktoś ma koszulę, ktoś pangę, ktoś – nie wiadomo skąd? – kilof. Kto ma koszulę, może zatrudnić się jako stróż nocny (nikt nie zechce półnagiego stróża), kto ma pangę, może być wynajęty do ścinania zielska, ten z kilofem może kopać rów. Inni mają na sprzedaż tylko swoje mięśnie. Ci liczą na to, że ktoś będzie ich potrzebować jako tragarzy lub posłańców. Ale we wszystkich tych wypadkach szansę na zatrudnienie są małe, bo konkurencja jest olbrzymia. Często zresztą są to tylko zajęcia dorywcze – na jeden dzień, na kilka godzin.
Toteż mój zaułek, sąsiednie ulice i cała dzielnica są pełne bezczynnych ludzi. Budzą się rano i szukają wody, żeby obmyć twarz. Potem kto ma pieniądze, kupuje sobie śniadanie: szklankę herbaty i kawałek suchej bułki. Ale wielu ludzi nie je nic. Przed południem upał jest już trudny do zniesienia – trzeba poszukać miejsca, w którym jest cień. W miarę upływu godzin cień będzie się przesuwać razem ze słońcem, a razem z tym cieniem – człowiek, dla którego to jest jedynym zajęciem dnia: pełznąć za cieniem, chronić się w jego mrocznym, chłodnym wnętrzu. Głód. Bardzo chce się jeść, ale niczego nie ma. W dodatku z pobliskiego baru dolatuje zapach pieczonego mięsa. Dlaczego ci ludzie nie rzucają się na bar, przecież są młodzi i silni?
A jednak któryś z nich nie wytrzymał. Bo nagle rozlega się krzyk. To woła uliczna handlarka, której chłopak zwędził ze stolika kiść bananów. Ta okradziona i jej sąsiadki puściły się za nim i w końcu go złapały. Nie wiadomo, skąd znalazła się policja. Policjanci noszą tu wielkie, drewniane pały, którymi bijana odlew, okrutnie. Chłopak leży teraz na ulicy, skulony, zwinięty, zasłania się przed ciosami pałek. Od razu zrobiło się zbiegowisko, o które tu łatwo, bo ta masa bezczynnych ludzi czyha na każde zdarzenie, zamieszanie, sensację, byle się rozerwać, coś zobaczyć, czymś zająć. Teraz cisną się bliżej i bliżej, tak jakby łoskot pałek i jęki bitego sprawiały im prawdziwą rozkosz. Krzykami i wrzaskiem zachęcają i judzą policjantów. Tu, jeżeli złapią złodzieja, chcą go od razu rozszarpać, zlinczować, posiekać. Chłopak postękuje, wypuścił już z ręki banany. Ci, którzy stoją najbliżej, rzucają się na nie, rozszarpują je między sobą.
Potem wszystko wraca do normy. Handlarka żali się jeszcze i pomstuje, policjanci odchodzą, pobity, skatowany chłopak wlecze się do jakiejś kryjówki – obolały i głodny. Ludzie rozchodzą się, wszyscy wracają na swoje miejsca pod mury, pod ściany, pod daszki – do cienia. Zostaną tu, aż nadejdzie wieczór. Po upalnym i głodnym dniu jest się osłabionym i otępiałym. Ale pewne ogłuszenie, wewnętrzne odrętwienie jest nawet zbawienne – inaczej by człowiek nie przeżył: biologiczna, zwierzęca część jego natury zagryzłaby wszystko, co jeszcze w nim ludzkie.
Wieczorem zaułek trochę się ożywia. Zbierają się jego mieszkańcy. Jedni przesiedzieli tu cały czas nękani atakami malarii. Inni – właśnie wracają z miasta. Niektórzy mieli szczęśliwy dzień: gdzieś pracowali albo spotkali krewniaka, który podzielił się z nimi swoim groszem. Ci będą jeść kolację – miskę kassawy z ostrym sosem z papryki, czasem do tego nawet gotowane jajko albo kawałek baraniny. Część dostanie się z tego dzieciom, które wpatrują się chciwie, jak mężczyźni połykają kęs po kęsie. Każda ilość jedzenia znika tu natychmiast i bez śladu. Zjada się wszystko, co jest, do ostatniego okrucha, nikt nie ma żadnych zapasów, nie miałby ich nawet gdzie przechować, w czym zamknąć. Żyje się doraźnie, bieżącą chwilą, każdy dzień jest przeszkodą trudną do pokonania, poza bieżący dzień wyobraźnia już nie sięga, nie snuje planów, nie marzy.
Kto ma szylinga – idzie do baru. Barów jest pełno, w zaułkach, na skrzyżowaniach, na placach. Czasem są to ubogie pomieszczenia, mają ściany sklecone z falistej blachy, a zamiast drzwi – perkalowe zasłonki. A jednak mamy poczuć się, jakbyśmy weszli do lunaparku, znaleźli się na kolorowym festynie. Ze starego radia dobiega jakaś muzyka, pod sufitem świeci czerwona żarówka. Na ścianach wiszą wycięte z czasopism błyszczące fotosy filmowych aktorek. Za ladą stoi zwykle potężna, otyła madame – właścicielka. Sprzedaje jedyną rzecz, jaka jest w takim barze – pędzone przez siebie domowym sposobem piwo. Piwo może być rozmaite – bananowe albo kukurydziane, ananasowe, palmowe. Na ogół każda z tych kobiet specjalizuje się w warzeniu jednego gatunku piwa. Szklanka takiego trunku ma trzy zalety: a – zawiera alkohol, b – jako płyn zaspokaja pragnienie i c – ponieważ na dnie szklanki roztwór ten jest gęsty i zawiesisty, stanowi on dla głodnego namiastkę pożywienia. Toteż jeżeli ktoś w ciągu dnia zdobył tylko szylinga – najpewniej wyda go właśnie w barze.