– A co by było – zapytał ciekawie Marek – gdyby w trakcie emisji „Gońca” na placu Żołnierza wylądowało UFO?
– To by wydawca wskoczył do studia i sam o tym powiedział. Z Karolą nie sprawdza się nic poza ścisłym standardem. A pamiętacie balony?
Trzy złośliwe dziennikarki popatrzyły po sobie i wybuchnęły radosnym śmiechem. Marek podniósł brwi wysoko do góry.
– Balony?
– Ja ci opowiem, ja! – Ilonka aż się wyrywała. – Ja byłam wtedy w studiu!
– Balony mieliście w studiu? – zdziwił się niewinnie filozof.
– Nie! Słuchaj! To śliczne jest, chociaż biedna Karolka była całkowicie niewinna w tym wypadku. To było niedługo po tym, jak pani Proszkowska, świętej pamięci nieboszczka, do nas przyszła i jakoś tak od razu postawiła na Karolkę. Rozumiesz, Karolka jest z gatunku przyjaciół dyrektorów. Szybciutko się dogadały i szefowa zmusiła Filipa, żeby wziął Karolę na prowadzącą. On się rękami i nogami opierał, bo program informacyjny powinien prowadzić ktoś inteligentny… – Przerwała nagle, jakby ugryzła się w język. – Ja przepraszam, panie profesorze, my chyba nie byliśmy na ty…
– Będzie mi bardzo miło, Ilonko.
– No to mnie też. To słuchaj dalej. Szefowa postanowiła raz w miesiącu w czasie „Gońca” siadać przy telefonie i osobiście przyjmować do wiadomości, co ludzie mówią. Potem miała się pokazywać i odpowiadać na postulaty. To był, oczywiście, pic, ona po prostu strasznie lubiła się pokazywać w okienku. Parcie na szkło. Niektórzy tak mają.
– Ja też? Skoro przyznaję się do tego, że lubię telewizję…
– Nie, to co innego. Ona udawała, że dla idei, ale nie przepuszczała żadnej okazji, żeby zabrylować. O ile wiem, ty nie brylujesz, tylko pojawiasz się zawsze w jakiejś sprawie. No i słuchaj. Karolka wtedy prowadziła, już wszyscy wiedzieliśmy, że jej każde „dzień dobry” trzeba pisać. Filip wtedy wydawał, a ja byłam asystentem. Tką. Był tam taki jeden materiał o baloniarzach, jacyś rekordziści, budowali własne balony, dziwne bardzo. Karola miała przed nosem białą… to znaczy zapowiedź i miała powiedzieć, że takich balonów jeszcze państwo nie widzieli. Przeczytała to bardzo radośnie i w tym momencie naszemu koledze realizatorowi, nie znasz, nie Maćkowi, omsknęła się ręka na guzikach i zamiast wpuścić ten materiał z balonami, wpuścił panią dyrektor przy telefonie… Oczywiści, zaraz nacisnął właściwy guzik, ale ten ryk, któryśmy z siebie wydali, poszedł na mikrofony w studiu… Rozumiesz, że pani dyrektor w sekundę znienawidziła nas wszystkich…
– Z wyjątkiem Karoli – uzupełniła Wika. – Karola się potem kajała strasznie, w ogóle tylko dlatego przeżyła do końca anteny, że niczego nie zauważyła, słyszała, że się śmieją, ale nie wiedziała czemu.
– No to ładnie. – Marek też śmiał się serdecznie. – Chyba się nie dziwicie, że was szefowa znielubiła…
– Przecież nikt nie chciał! Ten realizator przy konsolecie o mało nie umarł z wrażenia! Mówię ci, to był palec boży. Dobrze, słuchajcie, zgadzam się, będę robiła z wami ten program. Może mnie też się przydarzy coś podobnego, to będę miała do opowiadania wnukom!
– Natychmiast spluń trzy razy przez lewe ramię! – Lalka już stukała od spodu w blat stolika. – O takich rzeczach fajnie się wnukom opowiada, ale w momencie, kiedy się dzieją… dziękuję uprzejmie!
– A co ty gadasz! – Ilonce wciąż jeszcze błyszczały oczy. – Przecież myśmy wtedy o mało nie umarli ze śmiechu! Tylko Paproszkowska była wściekła… i Karola, kiedy już zrozumiała, co się stało.
– Ależ jesteście jędze – powiedział Marek. – Nie wiem, czy powinienem ryzykować współpracę z wami… trzy takie kobiety na mnie jednego…
– Jak nie spróbujesz, to się nie dowiesz! A poza tym pamiętaj: jest ryzyko, jest zabawa!
Agata Pakulska siedziała na fotelu owinięta miękkim kocem. Delikatne pochrapywanie męża owiniętego identycznym kocem, dobiegające ze stojącej obok kanapy, wprowadzało ją w nastrój pogody i bezpieczeństwa. Uwielbiała czytać przy takim akompaniamencie. Koce były niezbędne z uwagi na przeciągi spowodowane manią wietrzenia, której to manii zgodnie ulegali małżonkowie.
Kamil Pakulski spał snem sprawiedliwego po dniu spędzonym na lotnisku w Goleniowie bez jednego lotu. Nikt jakoś nie potrzebował dzisiaj Lotniczego Pogotowia Ratunkowego ani jego pilotów. Takie bezczynne dni bardziej męczyły Kamila niż latanie przez dwanaście godzin bez przerwy.
Agata czytała najnowszy „Dialog”, w którym opublikowano świeżuteńko ukończony dramat Sebastiana Procha – Proszkowskiego pod wiele mówiącym tytułem „Kanaliza”. Jak głosił artykuł wstępny, miejsce na dzieło trzymano do ostatniej chwili; redakcja była umówiona z autorem, a on cyzelował i cyzelował. Aż wycyzelował i oto go macie. Dramat natychmiast stał się bardzo poważnym kandydatem do tegorocznej nagrody „Nike”.
W kontaktach z literaturą współczesną Agacie zdarzało się wiele razy kląć swój los ambitnej polonistki w renomowanej szkole. Poprzednie dzieła Procha – nawet jego poprzedni dramat, który o mało nie dostał „Nike” – budziły w niej uczucia mocno mieszane. Teraz miała nadzieję, że będzie jej się czytało łatwiej, ponieważ do pewnego stopnia poznała autora osobiście.
Niestety, nie czytało jej się łatwiej, nawet kiedy spróbowała sobie wyobrazić dramat na scenie i obsadziła go swoimi ulubionymi aktorami. Rolę głównego bohatera, neurastenicznego, niespełnionego artysty najpierw przydzieliła Markowi Kondratowi, ale po namyśle zabrała mu ją w obawie, że zobaczy kolejne wcielenie Adasia Miauczyńskiego. Przerzuciła w myślach kilku kandydatów i ostatecznie zdecydowała się na Andrzeja Chyrę. Facet ma dokładnie tak neurasteniczny i niespełniony wygląd, jak trzeba. Pozastanawiała się trochę nad partnerką, którą autor określił jako „dominującą, tłustą wampirzycę karmiącą się resztkami nieśmiertelnej duszy własnego kochanka”. Dominująca tłusta wampirzyca. Niezłe, chociaż leci Witkacym. Marta Lipińska mogłaby zagrać dominującą tłustą wampirzycę. To genialna aktorka, a dawno nie miała okazji żeby sobie porządnie pograć. Zakatowałaby swojego neurastenicznego artystę, nie przerywając snu.
Agata zachichotała, przegryzła landrynkę o smaku malinowym i zagłębiła się w lekturze. Analiza szarpanej egzystencjalnymi sprzecznościami duszy artysty walczącego z niszczącą rzeczywistością okazała się rzeczywiście kanalizą i Agacie ze sceny na scenę robiło się coraz bardziej niedobrze. Kiedy doszła do trzeciego aktu, jej mąż przestał chrapać i otworzył oczy.
– Czemu masz taką dziwną minę, Agatko? – zapytał, przeciągając się rozkosznie. – Odpocząłem. Nienawidzę nieróbstwa w pracy. Kochanie, kiepsko się czujesz?
Odrzucił koc, wstał i wziął swoją zaczytaną żonę w objęcia. Po krótkim czasie, który poświęcili wyłącznie sobie, odsunął ją na odległość ramienia i spojrzał na nią badawczo.
– Trochę lepiej? – Dużo lepiej.
– A tak serio, to co to takiego? Żołądek?
– Nie. Dramat.
Kamil Pakulski trochę się zaniepokoił.
– Jaki dramat? Coś poważnego? Wołamy lekarza?
– Lekarz nie pomoże. To literatura.
– Od literatury miałaś taką minę? Myślałem, że coś cię boli.
– Przeczytam ci fragmencik, dobrze? Słuchaj. Mówi artysta do kochanicy wampirzycy… Nie, przez usta mi nie przejdzie, sam przeczytaj ten kawałek, a ja pójdę do kuchni i zrobię jakąś kolacyjkę, chcesz?
– Pewnie że chcę. A co robisz na kolację?
– Naleśniki. Patrz, Jacek by się cieszył. Dziwnie bez niego, prawda?
Kamil pokiwał głową.
– Dziwnie, masz rację. Przyjedzie na jakąś przerwę międzysesyjną, na święta. Dorosły syn. Coś takiego. No dobrze, idź do swoich powinności, a ja się dokulturalnię.
– Na to akurat bym nie liczyła, ale czytaj, czytaj. Dowiesz się tego i owego o świecie, który cię otacza.
Agata była na etapie podsmażania na chrupko naleśników nadzianych farszem z mięsa i grzybów, kiedy do kuchni wszedł jej mąż. Minę miał mniej więcej taką jak ona kwadrans wcześniej.
– Nie będę tego czytał – powiedział stanowczo. – To mi odbiera apetyt. A nie zrobię ci takiego afrontu, żeby nie zjeść twoich naleśników. Ten autor… skąd ja znam to nazwisko?